„A jeżeli — pytał głos nadnaturalny — po tym nowym bycie pozostanie ci wieczny żal?…”
„Co to jest żal?… Mogę być wszystkim.”
„Więc niech się stanie człowiek” — odpowiedziano.
I stał się człowiek. Żył kilkadziesiąt lat, a w ciągu nich tyle pragnął i tyle cierpiał, że martwy świat nie zaznałby tego przez całą wieczność. Goniąc za jednym pragnieniem znajdował tysiące innych, uciekając przed jednym cierpieniem wpadł w morze cierpień i tyle odczuł, tyle przemyślał, tyle pochłonął sił bezświadomych, że w końcu obudził przeciw sobie całą naturę.
„Dosyć!… — poczęto wołać ze wszystkich stron. — Dosyć!… ustąp innym miejsca w tym widowisku…”
„Dosyć!… dosyć!… już dosyć!… — wołały kamienie, drzewa, powietrze, ziemia i niebo… — Ustąp innym!… niech i oni poznają ten nowy byt…”
Dosyć!… Więc znowu ma zostać niczym i to w chwili kiedy ów wyższy byt jako ostatnią pamiątkę daje mu tylko rozpacz po tym, co stracił, i żal za tym, czego nie dosięgnął!…
„Ach, gdyby już słońce weszło! — szepnął Wokulski. — Wracam do Warszawy… zabiorę się do jakiejkolwiek roboty i skończę z tymi głupstwami, które mi rozstrajają nerwy… Chce Starskiego? niech ma Starskiego!… Przegrałem na niej?… Dobrze!… Za to wygrałem na innych rzeczach… Wszystkiego nie można posiadać…”
Od kilku chwil czuł na wąsach jakąś gęstą wilgoć.
„Krew?” — pomyślał. Otarł usta i przy świetle zapałki zobaczył na chustce pianę.
„Wściekam się czy co, u diabła?…”
Wtem z daleka zobaczył dwa światła, powoli zbliżające się w jego stronę; za nimi majaczyła ciemna masa, za którą ciągnął gęsty snop iskier.
„Pociąg?…” — rzekł do siebie, i przywidziało mu się, że jest to ten sam pociąg, którym jedzie panna Izabela. Znowu zobaczył salonik oświetlony latarnią przysłoniętą niebieskim kamlotem, a w kącie dostrzegł pannę Izabelę w objęciach Starskiego…
„Tak kocham… tak kocham… — szepnął. — I nie mogę zapomnieć!…”
W tej chwili opanowało go cierpienie, na które w ludzkim języku już nie ma nazwiska. Dręczyła go zmęczona myśl, zbolałe uczucie, zdruzgotana wola, całe istnienie… I nagle uczuł już nie pragnienie, ale głód i żądzę śmierci.
Pociąg z wolna zbliżał się. Wokulski nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, upadł na szyny. Drżał, zęby mu szczękały, schwycił się oburącz podkładów, miał usta pełne piasku… Na drogę padł blask latarń, szyny zaczęły cicho dźwięczeć pod toczącą się lokomotywą…
„Boże, bądź miłościw…” — szepnął i zamknął oczy.
Nagle uczuł ciepło i gwałtowne szarpnięcie, które strąciło go z szyn… Pociąg przeleciał o kilka cali od głowy obryzgując go parą i gorącym popiołem. Na chwilę stracił przytomność, a gdy ocknął się, zobaczył jakiegoś człowieka, który siedział mu na piersiach i trzymał za ręce.
— Co wielmożny pan robi najlepszego?… — mówił człowiek. — Kto słyszał takie rzeczy… Przecie Bóg…
Nie dokończył. Wokulski zepchnął go z siebie, pochwycił za kołnierz i jednym szarpnięciem rzucił na ziemię.
— Czego chcesz ode mnie, ty podły!… — zawołał.
— Panie… wielmożny panie… ja przecie jestem Wysocki…
— Wysocki?… Wysocki?… — powtórzył Wokulski. — Kłamiesz, Wysocki jest w Warszawie…
— Ale ja jego brat, dróżnik. Przecie mi wielmożny pan sam miejsce tu wyrobił jeszcze w przeszłym roku, po Wielkanocy… I gdzieżbym ja mógł patrzeć na takie nieszczęście pana?… Zresztą, panie, na kolei nie wolno włazić pod maszynę…
Wokulski zamyślił się i puścił go.
„Wszystko zwraca się przeciw mnie, cokolwiek zrobiłem dobrego” — szepnął.
Był bardzo zmęczony, więc usiadł na ziemi, obok dzikiej gruszki, co w tym miejscu rosła, nie większa od dziecka. W tym czasie wiał wiatr i poruszał listkami drzewa wywołując szelesty, które nie wiadomo skąd przypomniały Wokulskiemu dawne lata.
„Gdzie moje szczęście!…” — pomyślał.
Uczuł ściskanie w piersiach, które stopniowo doszło do gardła. Chciał odetchnąć, lecz nie mógł; myślał, że się dusi, i objął rękoma drzewko, które wciąż szeleściło.
„Umieram!…” — zawołał.
Zdawało mu się, że go krew zalewa, że mu pękają piersi, wił się z bólu i nagle zaniósł się od płaczu.
„Boże miłosierny… Boże miłosierny!…” — powtarzał wśród łkań.
Dróżnik przypełznął do niego i ostrożnie wsunął mu rękę pod głowę.
— Płacz, wielmożny panie!… — mówił nachylając się nad nim. — Płacz, wielmożny panie, i wzywaj boskiego imienia… Nie będziesz go wzywał nadaremnie… „Kto się w opiekę poda Panu swemu, a całym sercem szczerze ufa jemu, śmiele rzec może, mam obrońcę Boga, nie spadnie na mnie żadna straszna trwoga… Ciebie on z sideł zdradzieckich wyzuje…” Co tam, wielmożny panie, dostatki, co największe skarby!… Wszystko człowieka zawodzi, tylko jeden Bóg nie zawiedzie…
Wokulski przytulił twarz do ziemi. Zdawało mu się, że z każdą łzą spada mu z serca jakiś ból, jakiś zawód i rozpacz. Wykolejona myśl poczęła układać się do równowagi. Już zdawał sobie sprawę z tego, co robił, i już zrozumiał, że w chwili nieszczęścia, kiedy go wszystko zdradziło, jeszcze pozostała mu wierną — ziemia, prosty człowiek i Bóg…
Powoli uspokajał się, łkania coraz rzadziej rozdzierały mu piersi, uczuł niemoc w całym ciele i twardo zasnął.
Świtało, kiedy się obudził; usiadł, przetarł oczy, zobaczył obok siebie Wysockiego i wszystko sobie przypomniał.
— Długo spałem? — zapytał.
— Może kwadrans… może pół godziny — odparł dróżnik.