„A tak mnie to dręczy… tak dręczy!…” — szepnął.
Już zupełnie stracił rachubę czasu.
Pewnego dnia gwałtem wszedł do niego Szuman.
— No, jakże tam? — spytał. — Czytamy, widzę… powieści, dobrze… podróże, doskonale… Nie miałbyś ochoty wyjść na spacer? Ładny dzień, a przez pięć tygodni chyba nacieszyłeś się swoim mieszkaniem…
— Ty z dziesięć lat cieszyłeś się swoim — odparł Wokulski.
— Racja! Ale ja miałem zajęcie, badałem ludzkie włosy i myślałem o sławie. Nade wszystko zaś nie miałem na karku interesów cudzych i swoich. Przecież za kilka tygodni będzie sesja tej spółki do handlu z cesarstwem…
— Wycofuję się z niej…
— Proszę… Dobra myśl — mówił z ironią Szuman. — I jeszcze, ażeby cię lepiej ocenili, pozwól im wziąć na dyrektora Szlangbauma. On ich urządzi!… tak jak mnie… Genialna rasa te Żydki, ale cóż to za łajdaki!…
— No, no, no…
— Tylkoż ty ich nie broń przede mną — zawołał gniewnie Szuman — bo ja ich nie tylko znam, ale i odczuwam… Dałbym gardło, że już w tej chwili Szlangbaum kopie pod tobą doły w owej spółce i jestem pewny, że się tam wkręci, bo jakżeby polska szlachta mogła obejść się bez Żyda…
— Widzę, że nie lubisz Szlangbauma?
— Owszem, nawet podziwiam go i chciałbym naśladować, ale nie potrafię! A właśnie teraz zaczyna się budzić we mnie instynkt przodków: skłonność do geszefciarstwa… O naturo! jakżebym chciał mieć z milion rubli, ażeby zrobić drugi milion, trzeci… i stać się młodszym bratem Rotszylda. Tymczasem nawet Szlangbaum wyprowadza mnie w pole… Tak długo kręciłem się w waszym świecie, żem w końcu utracił najcenniejsze przymioty mojej rasy… Ale to wielka rasa: oni świat zdobędą, i nawet nie rozumem, tylko szachrajstwem i bezczelnością…
— Więc zerwij z nimi, ochrzcij się…
— Ani myślę. Naprzód, nie zerwę z nimi, choćbym się ochrzcił, a jestem znowu taki fenomenalny Żydziak, że nie lubię blagować. Po wtóre — jeżeli nie zerwałem z nimi, kiedy byli słabi, nie zerwę dziś, kiedy są potężni.
— Mnie się zdaje, że właśnie teraz są słabsi — wtrącił Wokulski.
— Czy dlatego, że ich zaczynają nienawidzieć?…
— No, nienawiść zbyt silne słowo.
— Dajże spokój, nie jestem ślepy ani głupi… Wiem, co mówi się o Żydach w warsztatach, szynkach, sklepach, nawet w gazetach… I jestem pewny, że lada rok wybuchnie nowe prześladowanie, z którego moi bracia w Izraelu wyjdą jeszcze mędrsi, jeszcze silniejsi i jeszcze solidarniejsi… A jak oni wam kiedyś zapłacą!… Szelmy spod ciemnej gwiazdy, ale muszę uznać ich geniusz i nie mogę wyprzeć się sympatii… Czuję, że dla mnie brudny Żydziak jest milszym od umytego panicza; a kiedy po dwudziestu latach pierwszy raz zajrzałem do synagogi i usłyszałem śpiewy, na honor, łzy mi w oczach stanęły… Co tu gadać… Pięknym jest Izrael triumfujący i miło pomyśleć, że w tym triumfie uciśnionych jest cząstka mojej pracy!…
— Szuman, zdaje mi się, że masz gorączkę…
— Wokulski, jestem pewny, że masz bielmo, i to nie na oczach, ale na mózgu…
— Jakże możesz wobec mnie mówić o takich rzeczach?…
— Mówię, bo naprzód, nie chcę być gadem, który kąsa podstępnie, a po wtóre… ty, Stachu, już nie będziesz z nami walczył… Jesteś złamany, i to złamany przez swoich… Sklep sprzedałeś, spółkę porzucasz… Kariera twoja skończona.
Wokulski spuścił głowę na piersi.
— Pomyśl zresztą — ciągnął Szuman — kto dziś jest przy tobie?… Ja, Żyd, tak pogardzany i tak skrzywdzony jak ty… I przez tych samych ludzi… przez wielkich panów…
— Robisz się sentymentalny — wtrącił Wokulski.
— To nie sentymentalizm!… Bryzgali nam w oczy swoją wielkością, reklamowali swoje cnoty, kazali nam mieć ich ideały… A dziś, powiedz sam: co warte są te ideały i cnoty, gdzie ich wielkość, która musiała czerpać z twojej kieszeni?… Rok tylko żyłeś z nimi, niby na równej stopie, i co z ciebie zrobili?… Więc pomyśl, co musieli zrobić z nami, których gnietli i kopali przez całe wieki?… I dlatego radzę ci: połącz się z Żydami. Zdublujesz majątek i jak mówi Stary Testament, zobaczysz nieprzyjacioły twoje u podnóżka nóg twoich… Za firmę i dobre słowo oddamy ci Łęckich, Starskiego i nawet jeszcze kogo na przykładkę… Szlangbaum to nie dla ciebie wspólnik, to błazen.
— A jak zagryziecie owych wielkich panów, to co?…
— Z konieczności połączymy się z waszym ludem, będziemy jego inteligencją, której dziś nie posiada… Nauczymy go naszej filozofii, naszej polityki, naszej ekonomii i z pewnością lepiej wyjdzie na nas aniżeli na swoich dotychczasowych przewodnikach… Przewodnikach!… — dodał ze śmiechem.
Wokulski machnął ręką.
— Mnie się zdaje — rzekł — że ty, który chcesz wszystkich leczyć na marzycielstwo, sam jesteś marzycielem.
— A toż znowu?… — zapytał Szuman.
— Tak… Nie macie gruntu pod nogami, a chcecie innych brać za łeb… Myślcie wy lepiej o uczciwej równości z innymi, nie o zdobywaniu świata, i nie leczcie cudzych wad przed uleczeniem własnych, które mnożą wam nieprzyjaciół. Zresztą ty sam nie wiesz, czego się trzymać: raz gardzisz Żydami, drugi raz oceniasz ich zbyt wysoko…
— Gardzę jednostkami, szanuję siłę gromady.
— Wprost przeciwnie aniżeli ja, który gardzę gromadami, a niekiedy szanuję jednostki.
Szuman zamyślił się.
— Rób, jak chcesz — rzekł biorąc za kapelusz. — Faktem jest jednak, że jeżeli ty wyjdziesz ze swojej spółki, to ona wpadnie w ręce Szlangbauma i całej zgrai parszywych Żydziaków. Tymczasem gdybyś został, mógłbyś tam wprowadzić ludzi uczciwych i przyzwoitych, którzy mają niewiele wad, a wszystkie żydowskie stosunki.
— Tak czy owak, spółkę opanują Żydzi.
— Ale bez twej pomocy zrobią to Żydzi chederowi, a z tobą zrobiliby uniwersyteccy.
— Czy to nie wszystko jedno! — odparł Wokulski wzruszając ramionami.