Nagle schwycił kapelusz i wybiegł z pokoju mrucząc:
— Wariaty!… wariaty!… cały świat mogliby zarazić swoim obłędem…
Rzecki wciąż uśmiechał się.
„Niech mnie diabli wezmą — mówił do siebie — jeżeli co do Stacha nie mam racji!… Powiedział pannie: adieu! i pojechał… Oto cały sekret. Byle wrócił Ochocki, dowiemy się prawdy…”
Był w tak dobrym usposobieniu, że wydobył spod łóżka gitarę, naciągnął struny i przy jej akompaniamencie zaczął nucić:
Wiosna się budzi w całej naturze,
Witana rzewnym słowików pieniem…
W zielonym gaju, ponad strumieniem,
Kwitnęły dwie piękne róże…
Ostry ból w piersiach przypomniał mu, że nie powinien się męczyć.
Niemniej czuł w sobie ogromną energię.
„Stach — myślał — wziął się do jakiejś wielkiej roboty, Ochocki jedzie do niego, więc muszę i ja pokazać, co umiem… Precz z marzeniami!…
Napoleonidzi już nie poprawią świata i nikt go nie poprawi, jeżeli i nadal będziemy postępować jak lunatycy… Zawiążę spółkę z Mraczewskimi, sprowadzę Lisieckiego, znajdę Klejna i spróbujemy, panie Szlangbaum, czy tylko ty masz rozum… Do licha, co może być łatwiejszego aniżeli zrobienie pieniędzy, jeżeli chce się tego?
A jeszcze z takim kapitałem i takimi ludźmi!…”
W sobotę po rozejściu się subiektów wieczorem pan Ignacy wziął od Szlangbauma klucz od tylnych drzwi sklepu, ażeby na przyszły tydzień ułożyć wystawę w oknach.
Zapalił jedną lampę, z głównego okna wydobył przy pomocy Kazimierza żardynierkę i dwa wazony saskie a na ich miejsce ustawił wazony japońskie i starorzymski stolik. Następnie kazał służącemu iść spać, miał bowiem zwyczaj własnoręcznie rozkładać przedmioty drobne, a osobliwie mechaniczne zabawki. Nie chciał zresztą, ażeby prosty człowiek wiedział, że on sam najlepiej bawi się sklepowymi zabawkami.
Jak zwykle, tak i tym razem wydobył wszystkie, zapełnił nimi cały kontuar i wszystkie jednocześnie nakręcił. Po raz tysiączny w życiu przysłuchiwał się melodiom grających tabakierek i patrzył, jak niedźwiedź wdrapuje się na słup, jak szklana woda obraca młyńskie koła, jak kot ugania się za myszą, jak tańczą krakowiacy, a na wyciągniętym koniu pędzi dżokej.
I przypatrując się ruchowi martwych figur po tysiączny raz w życiu powtarzał:
„Marionetki!… Wszystko marionetki!… Zdaje im się, że robią, co chcą, a robią tylko, co im każe sprężyna, taka ślepa jak one…”
Kiedy źle kierowany dżokej wywrócił się na tańczących parach, pan Ignacy posmutniał.
„Dopomóc do szczęścia jeden drugiemu nie potrafi — myślał — ale zrujnować cudze życie umieją tak dobrze, jak gdyby byli ludźmi…”
Nagle usłyszał łoskot. Spojrzał w głąb sklepu i zobaczył wydobywającą się spod kontuaru ludzką figurę.
„Złodziej?…” — przeleciało mu przez głowę.
— Bardzo przepraszam, panie Rzecki, ale… ja zaraz przyjdę… — odezwała się figura z oliwkową twarzą i czarnymi włosami. Pobiegła do drzwi, otworzyła je pośpiesznie i znikła.
Pan Ignacy nie mógł podnieść się z fotelu; ręce mu opadły, nogi odmówiły posłuszeństwa. Tylko serce uderzało w nim jak dzwon rozbity, a w oczach zrobiło mu się ciemno.
„Cóż, u diabła, ja się zląkłem? — szepnął. — Wszakże to jest ten… ten Izydor Gutmorgen… tutejszy subiekt… Oczywiście, coś skradł i uciekł… Ale dlaczego ja się zląkłem?…”
Tymczasem pan Izydor Gutmorgen po dłuższej nieobecności wrócił do sklepu, co jeszcze więcej zadziwiło Rzeckiego.
— Skądeś się pan tu wziął?… czego pan chcesz?… — zapytał go pan Ignacy.
Pan Gutmorgen zdawał się być mocno zakłopotany. Spuścił głowę jak winowajca i przebierając palcami po kontuarze, mówił:
— Przepraszam pana, panie Rzecki, ale pan może myśli, że ja co ukradłem?… Niech mnie pan zrewiduje…
— Ale co pan tu robisz? — zapytał Rzecki. Chciał się podnieść z fotelu, lecz nie mógł.
— Mnie pan Szlangbaum kazał zostać tu dziś na noc…
— Po co?
— Bo, widzi pan, panie Rzecki… z panem przychodzi tu do ustawiania ten Kazimierz… Więc pan Szlangbaum kazał mnie pilnować, ażeby on czego nie wyniósł… Ale że mnie się trochę niedobrze zrobiło, więc… ja pana bardzo przepraszam…
Rzecki już powstał z siedzenia.
— Ach, wy kundle!… — zawołał w najwyższej pasji. — To wy mnie uważacie za złodzieja?… I za to, że wam darmo pracuję?…
— Przepraszam pana, panie Rzecki — wtrącił z pokorą Gutmorgen — ale… po co pan darmo pracuje?…
— Niechże was milion diabłów porwie!… — krzyknął pan Ignacy. Wybiegł ze sklepu i starannie zamknął drzwi na klucz.
„Posiedźże sobie do rana, kiedy ci niedobrze!… I zostaw pamiątkę swemu pryncypałowi” — mruknął.