— A co dalej?…
— Czy ja wiem?… — szepnął Ochocki. — Dziś jest on podobny do wyrwanego drzewa. Jeżeli znajdzie grunt właściwy, a w Europie może go znaleźć, i jeżeli ma jeszcze energię, to wlezie w jakąś robotę i bodaj czy nie zacznie naprawdę żyć… Ale jeżeli wyczerpał się, co także w jego wieku jest możliwe…
Rzecki podniósł palec do ust.
— Cicho!… cicho!… — przerwał. — Stach ma energię… o, ma!… On jeszcze wypłynie… wypły…
Odszedł od okna i oparłszy się o futrynę zaczął szlochać.
— Taki jestem chory — mówił — taki rozdrażniony… — Bo ja mam podobno wadę serca… Ale to przejdzie… przejdzie… Tylko dlaczego on tak ucieka… kryje się… nie pisze?…
— Ach, jak ja rozumiem — zawołał Ochocki — ten wstręt człowieka rozbitego do rzeczy, które mu przypominają przeszłość!… Jak ja to znam, choćby z małego doświadczenia… Wyobraź pan sobie, że kiedy zdawałem w gimnazjum egzamin dojrzałości, musiałem w pięć tygodni przejść kursa łaciny i greki z siedmiu klas, bom się tego nigdy nie chciał uczyć. No i jakoś wykręciłem się na egzaminie, ale tak przedtem pracowałem, żem się przepracował.
Od tej pory nie tylko nie mogłem patrzeć na książki łacińskie albo greckie, ale nawet myśleć o nich. Nie mogłem patrzeć na gmach szkolny, unikałem kolegów, którzy pracowali razem ze mną, ale nawet musiałem opuścić owe mieszkanie, gdzie uczyłem się dzień i noc. Trwało to parę miesięcy i naprawdę nie pierwej uspokoiłem się, ażem… Wiesz pan, com zrobił? Rzuciłem do pieca wszystkie podręczniki greckie i łacińskie i spaliłem bestie!… Paskudziło się to z godzinę, ale kiedy ostatecznie kazałem popioły wysypać na śmietnik, ozdrawiałem!… Chociaż i dziś jeszcze dostaję bicia serca na widok greckich liter albo łacińskich wyjątków: panis, piscis, crinis… Aaa… jakie to obrzydliwe…
Nie dziwże się pan — kończył Ochocki — że Wokulski umyka stąd aż do Chin… Długie udręczenie może doprowadzić człowieka do wścieklizny… Chociaż i to przechodzi…
— A czterdzieści sześć lat, panie?… — zapytał Rzecki.
— A silny organizm?… a tęgi mózg?… No, ale zagadałem się… Bywaj mi pan zdrów…
— Co, może wyjeżdżasz pan?…
— Aż do Petersburga — odparł Ochocki. — Muszę pilnować testamentu nieboszczki Zasławskiej, który chce obalić wdzięczna rodzina. Posiedzę tam, bodaj czy nie do końca października.
— Jak tylko będę miał wiadomość od Stacha, zaraz panu doniosę. Tylko przyszlij mi pan adres.
— I ja panu dam znać, tylko zachwycę języka… Chociaż wątpię… Do widzenia!…
— Rychłego powrotu…
Rozmowa z Ochockim orzeźwiła pana Ignacego. Zdawało się, że stary subiekt nabrał sił nagadawszy się z człowiekiem, który nie tylko rozumiał ukochanego Stacha, ale i przypominał go w wielu punktach.
„On był taki sam — myślał Rzecki. — Energiczny, trzeźwy, a mimo to zawsze pełen idealnych popędów…”
Można powiedzieć, że od tego dnia zaczęła się rekonwalescencja pana Ignacego. Opuścił łóżko, potem szlafrok zamienił na surdut, bywał w sklepie i nawet często wychodził na ulicę. Szuman zachwycał się trafnością swojej kuracji, dzięki której choroba serca zatrzymała się w rozwoju.
— Co będzie dalej — mówił do Szlangbauma — nie wiadomo. Ale fakt, że od kilku dni stary ma się lepiej. Odzyskał apetyt i sen, a nade wszystko opuściła go apatia. Z Wokulskim miałem to samo.
Naprawdę zaś Rzecki pokrzepiał się nadzieją, że prędzej lub później będzie miał list od swego Stacha.
„Już może jest w Indiach — myślał — więc w końcu września powinien bym mieć wiadomość… No, o spóźnienie w takich razach nietrudno; ale za październik dam głowę…”
Rzeczywiście, w epokach wskazanych nadeszły wiadomości o Wokulskim, lecz bardzo dziwne.
W końcu września wieczorem odwiedził pana Ignacego Szuman i śmiejąc się rzekł:
— Tylko uważaj pan, jak ten półgłówek zainteresował ludzi. Pachciarz z Zasławka mówił Szlangbaumowi, że furman nieboszczki prezesowej widział niedawno Wokulskiego w lesie zasławskim. Opisywał nawet, jak był ubrany i na jakim koniu jechał…
— Może być!… — wtrącił ożywiony pan Ignacy.
— Farsa!… Gdzie Krym, gdzie Rzym, gdzie Indie, a gdzie Zasławek?… — odparł doktór. — Tym bardziej że prawie jednocześnie inny Żydek, handlujący węglami, widział znowu Wokulskiego w Dąbrowie… A nawet więcej, bo jakoby dowiedział się, że ów Wokulski kupił od jednego górnika, pijaczyny, dwa naboje dynamitowe… No, już tego głupstwa chyba i pan nie zechcesz bronić?…
— Ale cóż by to znaczyło?…
— Nic. Widocznie Szlangbaum musiał między Żydkami ogłosić nagrodę za dowiedzenie się o Wokulskim, więc teraz każdy będzie upatrywał Wokulskiego bodajby w mysiej jamie… I święty rubel tworzy jasnowidzących!… — zakończył doktór śmiejąc się ironicznie.
Rzecki musiał przyznać, że pogłoski nie miały sensu, a wyjaśnienie ich przez Szumana było najzupełniej racjonalne. Pomimo to niepokój o Wokulskiego wzmógł się.
Niepokój jednak zamienił się w istotną trwogę wobec faktu, nie ulegającego już żadnej wątpliwości. Oto w dniu pierwszym października jeden z rejentów zawezwał do siebie pana Ignacego i pokazał mu akt, zeznany przez Wokulskiego przed wyjazdem do Moskwy. Był to formalny testament, w którym Wokulski rozporządził pozostałymi w Warszawie pieniędzmi, z których siedemdziesiąt tysięcy rs. leżały w banku, zaś sto dwadzieścia tysięcy rs. u Szlangbauma.
Dla osób obcych rozporządzenie to było dowodem niepoczytalności Wokulskiego; Rzeckiemu jednak wydało się całkiem logiczne. Testator zapisał: ogromną sumę stu czterdziestu tysięcy rubli Ochockiemu, dwadzieścia pięć tysięcy rs. Rzeckiemu, dwadzieścia tysięcy rs. Helence Stawskiej. Pozostałe zaś pięć tysięcy rs. podzielił między swoją dawną służbę albo biedaków, którzy mieli z nim stosunki. Z tej sumy otrzymali po pięćset rubli: Węgiełek, stolarz z Zasławia, Wysocki, furman z Warszawy, i drugi Wysocki, jego brat, dróżnik ze Skierniewic.
Wokulski rzewnymi słowami prosił obdarowanych, ażeby zapisy przyjęli jak od zmarłego; rejenta zaś zobowiązał do nieogłaszania aktu przed pierwszym październikiem.
Między ludźmi, którzy znali Wokulskiego, zrobił się hałas, posypały się plotki, insynuacje, obrazy osobiste… Szuman zaś w rozmowie z Rzeckim wypowiedział taki pogląd:
— O zapisie dla pana dawno wiedziałem… Ochockiemu dał blisko milion złotych, ponieważ odkrył w nim wariata tego co sam gatunku… No i prezent dla córeczki pięknej pani Stawskiej rozumiem — dodał z uśmiechem — jedno mnie tylko intryguje…
— Cóż mianowicie? — spytał Rzecki przygryzając wąsy.
— Skąd się wziął między obdarowanymi ów dróżnik Wysocki?… — zakończył Szuman.
Zanotował jego imię i nazwisko i wyszedł zamyślony.
Wielki był niepokój Rzeckiego o to, co mogło się stać z Wokulskim? dlaczego zrobił zapis i dlaczego przemawiał w nim jak człowiek myślący o bliskiej śmierci?… Wnet jednak trafiły się wypadki, które obudziły w panu Ignacym iskrę nadziei lub do pewnego stopnia wyjaśniły dziwne postępowanie Wokulskiego.