— Zmów pierwej paciorek.
— Kiedy nie pamiętam, gdzie skończyłam…
— Więc mów za mną: Zdrowaś Maria…
— Śmierci naszej. Amen — dokończyła dziewczynka. — A z czego robią się sztuczne ptaszki?
— Heluniu, bądź cicho, bo nigdy cię nie pocałuję — szepnęła strapiona matka. — Masz tu książkę i oglądaj obrazki, jak Pan Jezus był męczony.
Dziewczynka usiadła z książką na stopniach konfesjonału i ucichła.
„Co to za miła dziecina! — myślał Wokulski. — Gdyby była moją, zdaje się, że odzyskałbym równowagę umysłu, którą dziś tracę z dnia na dzień. I matka prześliczna kobieta. Jakie włosy, profil, oczy… Prosi Boga, ażeby zmartwychwstało ich szczęście… Piękna i nieszczęśliwa; musi być wdową.
Ot, gdybym ją był spotkał rok temu.
I jestże tu ład na świecie?… O krok od siebie staje dwoje ludzi nieszczęśliwych; jedno szuka miłości i rodziny, drugie może walczy z biedą i brakiem opieki. Każde znalazłoby w drugim to, czego potrzebuje, no — i nie zejdą się… Jedno przychodzi błagać Boga o miłosierdzie, drugie wyrzuca pieniądze dla stosunków. Kto wie, czy paręset rubli nie byłoby dla tej kobiety szczęściem? Ale ona ich nie dostanie; Bóg w tych czasach nie słucha modlitwy uciśnionych.
A gdyby jednak dowiedzieć się, kto ona jest?… Może bym potrafił jej dopomóc. Dlaczego wzniosłe obietnice Chrystusa nie mają być spełnione, choćby przez takich jak ja niedowiarków, skoro pobożni zajmują się czym innym?” W tej chwili Wokulskiemu zrobiło się gorąco… Do stolika hrabiny zbliżył się elegancki młodzieniec i coś położył na tacy. Na jego widok panna Izabela zarumieniła się i oczy jej nabrały tego dziwnego wyrazu, który zawsze tak zastanawiał Wokulskiego.
Na wezwanie hrabiny elegant siadł na tym samym fotelu, który niedawno zajmował Wokulski, i zawiązała się żywa rozmowa. Wokulski nie słyszał jej treści, tylko czuł, że w mózgu wypala mu się obraz tego towarzystwa. Kosztowny dywan, srebrna taca zasypana na wierzchu garścią imperiałów, dwa świeczniki, dziesięć płomyków, hrabina odziana w grubą żałobę, młody człowiek zapatrzony w pannę Izabelę i ona — rozpromieniona. Nawet ten szczegół nie uszedł jego uwagi, że od blasku płomyków hrabinie świecą się policzki, młodemu człowiekowi koniec nosa, a pannie Izabeli oczy.
„Czy oni kochają się? — myślał. — Więc dlaczegóż by się nie pobrali?… — Może on nie ma pieniędzy… Lecz w takim razie: co znaczą jej spojrzenia?… Podobne rzucała dziś na mnie. Prawda, że panna na wydaniu musi mieć kilku albo i kilkunastu wielbicieli i wabić wszystkich, ażeby… sprzedać się najwięcej ofiarującemu!”
Przyszedł delegowany. Hrabina podniosła się z fotelu, to samo zrobiła panna Izabela i przystojny młodzieniec, i wszyscy troje z wielkim szelestem poszli ku drzwiom zatrzymując się przy innych stolikach. Każdy z asystującej tam młodzieży gorąco witał pannę Izabelę, a ona każdego obdarzała tymi samymi, zupełnie tymi samymi spojrzeniami, które Wokulskiemu zachwiały rozum. Wreszcie wszystko ucichło: hrabina i panna Izabela opuściły kościół.
Wokulski ocknął się i spojrzał bliżej siebie. Pięknej pani z dzieckiem już nie było.
„Jaka szkoda!” — szepnął i uczuł lekkie ściśnięcie serca.
Natomiast obok krzyża leżącego na ziemi wciąż klęczała młoda dziewczyna w aksamitnym kaftaniku i jaskrawym kapeluszu. Gdy zwróciła oczy na oświetlony grób, jej także błysnęło coś na wyróżowanych policzkach. Jeszcze raz ucałowała nogi Chrystusowi, ciężko podniosła się i wyszła.
„Błogosławieni, którzy płaczą… Niechże przynajmniej tobie zmarły Chrystus dotrzyma obietnicy” — pomyślał Wokulski i wyszedł za nią.
W kruchcie spostrzegł, że dziewczyna rozdaje jałmużnę dziadom. I opanowała go okrutna boleść na myśl, że z dwu kobiet, z których jedna chce się sprzedać za majątek, a druga już się sprzedaje z nędzy, ta druga, okryta hańbą, wobec jakiegoś wyższego trybunału może byłaby lepszą i czystszą.
Na ulicy zrównał się z nią i zapytał:
— Dokąd idziesz?
Na jej twarzy znać było ślady łez. Podniosła na Wokulskiego apatyczne wejrzenie i odparła:
— Mogę pójść z panem.
— Tak mówisz?… Więc chodź.
Nie było jeszcze piątej, dzień duży; kilku przechodniów obejrzało się za nimi.
„Trzeba być kompletnym błaznem, ażeby robić coś podobnego — pomyślał Wokulski idąc w stronę sklepu. — Mniejsza o skandal, ale co, u diabła, za projekta snują mi się po łbie? Apostolstwo?… Szczyt głupoty.
Wreszcie — wszystko mi jedno; jestem tylko wykonawcą cudzej woli.”
Wszedł w bramę domu, w którym znajdował się sklep, i skręcił do pokoju Rzeckiego, a za nim dziewczyna. Pan Ignacy był u siebie i zobaczywszy szczególną parę, rozłożył ręce z podziwu.
— Czy możesz wyjść na kilka minut? — zapytał go Wokulski.
Pan Ignacy nie odpowiedział nic. Wziął klucz od tylnych drzwi sklepu i opuścił pokój.
— Dwu? — szepnęła dziewczyna wyjmując szpilkę z kapelusza.
— Za pozwoleniem — przerwał jej Wokulski. — Dopiero co byłaś w kościele, wszak prawda, moja pani?
— Pan mnie widział?
— Modliłaś się i płakałaś. Czy mogę wiedzieć, z jakiego powodu?
Dziewczyna zdziwiła się i wzruszając ramionami odparła:
— Czy pan jest ksiądz, że się o to pyta?
A przypatrzywszy się uważniej Wokulskiemu dodała:
— Eh! także zawracanie głowy… Dowcipny!
Zabierała się do odejścia, ale zatrzymał ją Wokulski.
— Poczekaj. Jest ktoś, który chciałby ci dopomóc, więc nie spiesz się i odpowiadaj szczerze…