Doktór znowu przypatrzył mu się badawczo.
— Więc już tak?… — mruknął. — Dobrze. Będę twoim sekundantem. Masz rozbić łeb, rozbij go przy mnie; może ci co pomogę…
— Przyszlę ci tu zaraz Rzeckiego — odezwał się Wokulski ściskając go za rękę.
Od doktora udał się do swego sklepu, krótko rozmówił się z panem Ignacym i wróciwszy do mieszkania położył się przed dziesiątą. Znowu spał jak kamień. Dla jego lwiej natury potrzebne były silne wzruszenia; przy nich dopiero dusza szarpana namiętnością odzyskiwała równowagę.
Na drugi dzień, około piątej po południu, Rzecki z Szumanem jechali już do hrabiego-Anglika, który był świadkiem Krzeszowskiego. Obaj przyjaciele Wokulskiego milczeli w drodze; raz tylko odezwał się pan Ignacy:
— I cóż doktór na to wszystko?
— To, co już raz powiedziałem — odparł Szuman. — Zbliżamy się do piątego aktu. Jest to albo koniec dzielnego człowieka, albo początek całego szeregu głupstw…
— Najgorszych, bo politycznych — wtrącił Rzecki.
Doktór wzruszył ramionami i patrzył na drugą stronę dorożki; pan Ignacy ze swoją wieczną polityką wydawał mu się nieznośnym.
Hrabia–Anglik czekał na nich w towarzystwie innego dżentelmena, który nieustannie wyglądał przez okno na obłoki i co kilka minut poruszał krtanią w taki sposób, jakby coś przełykał z trudnością. Miał minę nieprzytomnego; w rzeczywistości był niepospolitym człowiekiem, jako myśliwiec na lwy i głęboki znawca egipskich starożytności.
W gabinecie hrabiego-Anglika stał na środku stół przykryty zielonym suknem i otoczony czterema wysokimi krzesłami; na stole leżały cztery arkusze papieru, cztery ołówki, dwa pióra i kałamarz tak wielkich rozmiarów, jakby był przeznaczony do sitzbadów.
Gdy wszyscy usiedli, hrabia zabrał głos:
— Proszę panów — rzekł — baron Krzeszowski przyznaje, że mógł potrącić pana Wokulskiego, ponieważ jest roztargniony, *tek*. W konsekwencji zaś, na nasze żądanie…
Tu hrabia spojrzał na swego towarzysza, który z uroczystą miną coś przełknął.
— Na nasze żądanie — ciągnął hrabia — baron jest gotów… przeprosić nawet listownie pana Wokulskiego, którego wszyscy szanujemy — *tek*… Cóż panowie na to?
— Nie mamy upoważnienia do żadnych kroków pojednawczych — odparł Rzecki, w którym ocknął się były oficer węgierski.
Uczony egiptolog szeroko otworzył oczy i przełknął dwa razy, raz po raz.
Na twarzy hrabiego mignęło zdumienie; w tej chwili jednak opanował się i odpowiedział tonem suchej grzeczności.
— W takim razie słuchamy warunków…
— Niech panowie raczą je podać — odparł Rzecki.
— O! bardzo prosimy panów — rzekł hrabia.
Rzecki odchrzÄ…knÄ…Å‚.
— W takim razie ośmielę się proponować… Przeciwnicy stają o dwadzieścia pięć kroków, idą naprzód po pięć kroków…
— Tek.
— Pistolety gwintowane z muszami… Strzały do pierwszej krwi… — zakończył Rzecki ciszej.
— Tek.
— Termin, jeżeli można, jutro przed południem…
— Tek.
Rzecki ukłonił się nie wstając z krzesła. Hrabia wziął arkusz papieru i wśród ogólnego milczenia przygotował protokół, który Szuman natychmiast przepisał. Oba dokumenty poświadczono i niespełna w trzy kwadranse interes był gotowy. Świadkowie Wokulskiego pożegnali gospodarza i jego towarzysza, który znowu zatopił się w rozpatrywaniu obłoków.
Gdy już byli na ulicy, Rzecki odezwał się do Szumana:
— Bardzo mili ludzie ci panowie z arystokracji…
— Niech ich diabli porwą!… Niech was wszystkich diabli porwą z waszymi głupimi przesądami!… — wrzeszczał doktór wywijając kułakiem.
Wieczorem pan Ignacy sprowadziwszy pistolety wstąpił do Wokulskiego. Zastał go samotnego przy herbacie. Rzecki nalał sobie herbaty i odezwał się:
— Uważasz, Stachu, to są ludzie wysoce honorowi. Baron, który jak wiesz, jest bardzo roztargniony, gotów cię przeprosić…
— Żadnych przeprosin.
Rzecki umilkł. Pił herbatę i tarł czoło. Po długiej pauzie rzekł:
— Naturalnie, zapewneś pomyślał o interesach… na wypadek…
— Nie spotka mnie żaden wypadek — odparł z gniewem Wokulski.
Pan Ignacy posiedział jeszcze z kwadrans w milczeniu. Herbata nie smakowała mu, głowa go bolała. Dokończył szklanki i spojrzawszy na zegarek opuścił mieszkanie przyjaciela mówiąc na pożegnanie: