Szuman zerwał się, razem z nim Ochocki. Siedli w dorożkę i pędem zajechali przed dom, w którym mieszkał Rzecki.
W bramie zastąpił im drogę Maruszewicz z mocno zafrasowaną miną.
— No, wyobraź pan sobie — zawołał do doktora — taki miałem do niego ważny interes… Chodzi przecież o mój honor… a ten tymczasem umarł sobie!…
Doktór i Ochocki w towarzystwie Maruszewicza weszli do mieszkania Rzeckiego. W pierwszym pokoju był już Szlangbaum, radca Węgrowicz i ajent Szprot.
— Gdyby pił *radzika* — mówił Węgrowicz — dosięgnąłby stu lat… A tak…
Szlangbaum spostrzegłszy Ochockiego schwycił go za rękę i zapytał:
— Pan nieodwołalnie chce odebrać pieniądze w tym tygodniu?…
— Tak.
— Dlaczego tak prędko?…
— Bo wyjeżdżam.
— Na długo?…
— Może na zawsze — odparł szorstko i wszedł za doktorem do pokoju, gdzie leżały zwłoki.
Za nim na palcach weszli inni.
— Straszna rzecz! — odezwał się doktór. — Ci giną, wy wyjeżdżacie… Któż tu w końcu zostanie?…
— My!… — odpowiedzieli jednogłośnie Maruszewicz i Szlangbaum.
— Ludzi nie zabraknie… — dorzucił radca Węgrowicz.
— Nie zabraknie… ale tymczasem idźcie panowie stąd!… — krzyknął doktór.
Cała gromada z oznakami oburzenia cofnęła się do przedpokoju. Został tylko Szuman i Ochocki.
— Przypatrz mu się pan… — rzekł doktór wskazując na zwłoki. — Ostatni to romantyk!… Jak oni się wynoszą… Jak oni się wynoszą…
Szarpał wąsy i odwrócił się do okna.
Ochocki ujął zimną już rękę Rzeckiego i pochylił się, jakby chcąc mu coś szepnąć do ucha. Nagle w bocznej kieszeni zmarłego spostrzegł wysunięty do połowy list Węgiełka i machinalnie przeczytał nakreślone wielkimi literami wyrazy:
Non omnis moriar…
— Masz rację… — rzekł jakby do siebie.
— Ja mam rację?… — zapytał doktór. — Wiem o tym od dawna.
Ochocki milczał.
Koniec
Uzupełnienie
Prawie w tej samej chwili, kiedy Rzecki studiował licytację domu Łęckich, w jego własnym mieszkaniu naradzali się dwaj panowie: jednym z nich był Wokulski, drugim moskiewski kupiec Suzin.
Suzin był to niski olbrzym, z potężną głową, potężnymi plecami i jeszcze potężniejszymi rękoma; robił wrażenie ogniotrwałej szafy odzianej w surdut źle skrojony z bardzo cienkiego sukna. Z całej jego figury przeglądała niezmierna siła, a z czerwonej twarzy o nieregularnych rysach tryskało prawie kompromitujące zdrowie. Nosił długie konopiaste włosy, już gęsto przyprószone siwizną, podcięte przy kołnierzu i rozdzielone nad czołem, tudzież wielką brodę, również konopiastą w białe pasy. Na grubych palcach miał kilka pierścieni z ogromnymi brylantami, a na szyi złoty łańcuch, przy którym śmielej można było przyczepić berlinkę niż zegarek. Spod brwi, przypominających krzaki jałowcu, wyglądały mu nieduże siwe oczki, iskrzące się sprytem.
Wokulski siedział w fotelu zamyślony, Suzin przeglądał jakieś papiery, pił sodową wodę z koniakiem od gorąca i mówił:
— Twoje prykaszczyki, Stanisławie Piotrowiczu, to same porządne panowie, polska szlachta… Nu, ale gdzie im do naszych!… Ten Żyd, jak jego zwą, Szlajmans?… on wygląda, jakby po tobie miał sklep wziąć. (Przegnaj Żydów, Stanisławie Piotrowiczu! a zresztą jak sobie chcesz…) A ten Klejn, on — nihilist… Mraczewski także nihilist, ale on taki, co za dziewkami lata; a Klejn chudy nihilist, mizerny i już jak co zmaluje — nie daj Boże!…
Znowu czytał papiery, popijał wodę z koniakiem i ciągnął:
— A ja zawsze do swojego, jak ten gubernator rzymski (nie pomnisz?), co to gadał: zawsze taki zburzyć Kartaginę!… I ja tobie zawsze będę gadał: jedź ze mną dziś na noc do Paryża. Piętnaście tysięcy rubli gwarantuję tobie od zaraz, a jak mnie się uda jedna sprawa — może i pięćdziesiąt… Aj! pan Wokulski, szkoda takich pieniędzy… Ulituj się nade mną i nad sobą i jedź dzisiaj… Po co tu siedzieć? co wysiedzisz?… Ty już zupełnie nie ten, co byłeś; padło tobie na mózgi, i co?… Do Moskwy nie zaglądasz, na listy nie odpowiadasz i takimi pieniędzmi gardzisz!… A już stary Suzin u ciebie gorzej sobaki. Doktorów by zwołał, do Karlsbadu by jechał, ha?…
W tej chwili drzwi ostrożnie uchyliły się i wszedł mizerny Klejn podając Wokulskiemu list w bladoniebieskiej kopercie, z litografowanym pęczkiem niezapominajek. Wokulski szybko chwycił list, pobladł, zarumienił się, rzucił na stół rozerwaną kopertę i począł czytać:
„Wieniec jest prześliczny; odsyłam go panu na powrót i z góry dziękuję w imieniu Rossiego. Niechże pan koniecznie, ale to koniecznie, przyjdzie do nas jutro na obiad, bo jeszcze musimy porozmawiać o tej kwestii.
Życzliwa — Izabela Łęcka”
— Ma czekać na odpowiedź? — spytał cichym głosem Klejn.
— Nie.
Klejn zniknął jak teatralny duch między kulisami, a Wokulski wciąż czytał list, drugi raz, trzeci i czwarty. Suzin odsunął papiery i z najwyższym skupieniem począł mu się przypatrywać swymi małymi oczkami. Potem wziął do rąk bladoniebieską kopertę, obejrzał i znowu zatopił spojrzenie w Wokulskim, nieznacznie uśmiechając się, z odcieniem łagodnej ironii.