— Za pół godziny jedziemy. Od tej chwili zaczyna pan służbę przy mnie.
— Państwo tylko we dwoje pojadą? — spytała zapłoniona panna Felicja.
— Czy i ty miałabyś chęć jechać z panem Julianem?
— Tylko proszę… bez żadnych dysponowań moją osobą — zaprotestował Ochocki.
— Felicja zostanie ze mną — wtrąciła prezesowa.
Pannie Felicji krew i łzy napłynęły do oczu. Spojrzała na Wokulskiego naprzód z gniewem, potem ze wzgardą, a nareszcie wybiegła z pokoju pod pozorem znalezienia chustki. Gdy wróciła, wyglądała jak Maria Stuart przebaczająca swoim oprawcom i miała czerwony nosek.
Punkt o drugiej przyprowadzono dwa piękne wierzchowce. Wokulski stanął przy swoim, a w parę minut ukazała się pani Wąsowska. Miała obcisłą amazonkę, kształty Junony, kasztanowate włosy zebrane w jeden węzeł. Końcem nogi oparła się na ręku stangreta i jak sprężyna rzuciła się na siodło. Szpicrózga drżała w jej ręce.
Wokulski tymczasem spokojnie dopasowywał strzemiona.
— Prędzej, panie, prędzej! — wołała ściągając lejce koniowi, który kręcił się wokoło i przysiadał na zadzie. — Za bramą ruszamy galopem… Avanti, Savoya!…
Nareszcie Wokulski siadł na konia, pani Wąsowska niecierpliwie uderzyła swego szpicrózgą i wyjechali za folwark.
Droga ciągnęła się aleją lipową, mającą z wiorstę długości. Po obu stronach leżało szare pole, a na nim tu i owdzie widać było sterty pszenicy, duże jak chaty. Niebo czyste, słońce wesołe, z daleka dolatywał jęk młocarni.
Kilka minut jechali kłusem. Potem pani Wąsowska położyła rękojeść szpicrózgi na ustach, pochyliła się i poleciała galopem. Welon kapelusza chwiał się za nią jak popielate skrzydło.
— Avanti! avanti!…
Znowu biegli kilka minut. Nagle pani osadziła konia na miejscu, była zarumieniona i zadyszana.
— Dosyć — rzekła — teraz pojedziemy wolno.
Uniosła się na siodle i uważnie patrzyła w stronę błękitnego lasu, który było widać daleko na wschodzie. Aleja skończyła się; jechali polem, na którym zieleniły się grusze i szarzały sterty.
— Powiedz mi pan — rzekła — czy to wielka przyjemność dorabiać się majątku?
— Nie — odparł Wokulski po chwilowym namyśle.
— Ale wydawać przyjemnie?
— Nie wiem.
— Nie wiesz pan? A jednak cuda opowiadają o pańskim majątku. Mówią, że masz pan ze sześćdziesiąt tysięcy rocznie…
— Dziś mam znacznie więcej, ale wydaję bardzo mało.
— Ileż?
— Z dziesięć tysięcy.
— Szkoda. Ja w roku zeszłym postanowiłam wydać masę pieniędzy. Plenipotent i kasjer zapewniają mnie, że wydałam dwadzieścia siedem tysięcy… Szalałam, no — i nie spłoszyłam nudów… Dziś, myślę sobie, zapytam pana: jakie robi wrażenie sześćdziesiąt tysięcy wydanych w ciągu roku? ale pan tyle nie wydajesz. Szkoda. Wiesz pan co?… Wydaj kiedy sześćdziesiąt… no — sto tysięcy na rok i powiedz mi pan: czy to robi sensację i jaką? Dobrze?…
— Z góry mogę pani powiedzieć, że nie robi.
— Nie?… Więc na cóż są pieniądze?… Jeżeli sto tysięcy rubli rocznie nie daje szczęścia, cóż go da?…
— Można je mieć przy tysiącu rubli. Szczęście każdy nosi w sobie.
— Ale je skądsiś bierze do siebie.
— Nie, pani.
— I to mówi pan, taki człowiek niezwykły?
— Gdybym nawet był niezwykłym, to tylko przez cierpienia, nie przez szczęście. A tym mniej nie przez wydatki.
Pod lasem ukazał się tuman kurzu. Pani Wąsowska chwilę popatrzyła, potem nagle zacięła konia i skręciła na prawo, w pole, bez drogi.
— Avanti!… avanti!…
Jechali z dziesięć minut, a teraz Wokulski zatrzymał konia. Stał na wzgórzu, nad łąką tak piękną jak marzenie. Co w niej było pięknym, czy zieloność trawy, czy kręty bieg rzeczułki, czy drzewa pochylające się nad nią, czy pogodne niebo? Wokulski nie wiedział.
Ale pani Wąsowska nie zachwycała się. Pędziła z góry na złamanie karku, jakby chcąc zaimponować swemu towarzyszowi odwagą.
Gdy Wokulski powoli zjechał z góry, zwróciła do niego konia i zawołała niecierpliwie:
— Ach, panie, czy pan zawsze taki nudny? Przecież nie po to wzięłam pana na spacer, ażeby ziewać. Proszę mnie bawić, tylko zaraz…
— Zaraz?… Dobrze. Pan Starski jest to bardzo zajmujący człowiek.