Opuściła sypialnię ojca, lecz w przedpokoju, zamiast Wokulskiego, zobaczyła aż trzech Żydów, głośno rozprawiających z Mikołajem i panną Florentyną. Uciekła do sali i przez myśl przebiegły jej wyrazy:
„Boże!… dlaczego on nie przychodzi…”
W sercu jej kipiała burza uczuć. Panna Izabela potakując zdaniom ojca rozumiała jednak, że to nieprawda, co on mówi, że Wokulski nie zrobił na kamienicy interesu, ale stracił, i tylko dlatego, ażeby ich wydźwignąć z najfatalniejszej pozycji. Lecz przyznając to, czuła nienawiść:
„Podły! podły!… — szeptała. — Jak on śmiał…”
Tymczasem w przedpokoju Żydzi rozpoczęli formalną kłótnię z panną Florentyną. Oświadczyli, że nie ruszą się, dopóki nie dostaną pieniędzy, że panna hrabianka dała wczoraj słowo… A gdy Mikołaj otworzył im drzwi do sieni, poczęli mu wymyślać:
— To jest rozbój!… to oszustwo!… Pieniądze państwo umieją brać i wtedy umieją gadać: mój kochany panie Dawid!… Ale jak przyjdzie…
— A to co znaczy? — odezwał się w tej chwili nowy głos.
Żydzi umilkli.
— „Co to jest?… Co pan tu robisz, panie Szpigelman?…
Panna Izabela poznała głos Wokulskiego.
— Ja, nic… Padam do nóg wielmożnego pana… My tylko za interesem do pana hrabi… — tłomaczył się, zupełnie innym tonem, przed chwilą hałaśliwy Szpigelman.
— Kazali nam państwo dziś przyjść po pieniądze… — wtrącił inny Żyd.
— Właśnie panna hrabianka wczoraj dała słowo, że będziemy dziś spłaceni wszyscy, i co do grosza…
— Będziecie — przerwał Wokulski. — Jestem pełnomocnikiem pana Łęckiego i dziś, o szóstej, załatwię z wami rachunki w moim kantorze.
— Nic nagłego… Po co się wielmożny pan ma tak śpieszyć… — odparł Szpigelman.
— Proszę przyjść o szóstej do mnie, a Mikołaj niechaj tu żadnych interesantów nie przyjmuje, kiedy pan chory.
— Rozumiem, wielmożny panie!… A nasz pan czeka w pokoju sypialnym — odparł Mikołaj.
Gdy zaś Wokulski odszedł, powypychał Żydów za drzwi mówiąc:
— Poszły parchy!… Won!…
— Ny!… ny!… co — się pan tak gniewa?… — mruczeli bardzo zmieszani Żydkowie.
Pan Tomasz przywitał Wokulskiego ze wzruszeniem; trochę drżały mu ręce i trzęsła się głowa.
— No, patrz — mówił — co wyrabiają ci Żydzi, te… te gałgany!… Nachodzą dom… przestraszają mi córkę…
— Kazałem im przyjść o szóstej do mego kantoru i jeżeli pan pozwoli, ureguluję rachunki. Duża to suma?… — zapytał Wokulski.
— Drobiazg, prawie nic… Jakieś pięć do sześciu tysięcy rubli…
— Pięć do sześciu?… — powtórzył Wokulski. — Oni trzej tyle mają u pana?…
— Nie. Im jestem winien ze dwa tysiące, może trochę więcej… Ale, powiadam ci, panie Stanisławie (bo to cała awantura!), ktoś w marcu wykupił moje dawniejsze weksle. Kto? nie wiem; jednakże, na wszelki wypadek, chcę być przygotowany.
Wokulskiemu wyjaśniła się twarz.
— Niech pan spłaca długi — odparł — w miarę zgłaszania się wierzycieli. Dziś zepchniemy tych, którzy mają późniejsze weksle. Więc to wyniesie dwa do trzech tysięcy?…
— Tak, tak… No, ale proszę cię, panie Stanisławie, co za fatalność!… Ty wypłacasz mi za pół roku pięć tysięcy… Czy byłeś łaskaw przynieść pieniądze?
— Naturalnie.
— Bardzo ci jestem wdzięczny. Cóż to jednak za fatalność, że właśnie w chwili, kiedy mamy z Belcią i… z tobą jechać do Paryża, Żydzi wydzierają mi dwa tysiące! Rozumie się z Paryża nic.
— Dlaczego? — rzekł Wokulski. — Ja pokryję należność, a pan nie potrzebuje naruszać swego procentu. Śmiało możecie państwo jechać do Paryża.
— Nieoceniony!… — zawołał pan Tomasz rzucając mu się w objęcia. — Bo widzisz, mój drogi — dodał uspokoiwszy się — ja właśnie myślałem, czybyś nie mógł mi zaciągnąć gdzie pożyczki dla spłacenia żydowskich długów, tak… na… siedem, sześć procent…
Wokulski uśmiechnął się z finansowej naiwności pana Tomasza.
— Owszem — rzekł nie mogąc pohamować dobrego humoru — będzie pan miał pożyczkę. Tym Żydom oddamy jakieś trzy tysiące rubli, a pan będzie płacił procentu… Ileż pan chce?
— Siedem… sześć…
— Dobrze — mówił Wokulski — pan będzie płacił sto osiemdziesiąt rubli procentu, a kapitał zostanie nie naruszony.
Pan Tomasz, po raz już nie wiadomo który, zaczął mrugać powiekami i znowu ukazały się łzy.
— Zacny… szlachetny!… — mówił ściskając Wokulskiego. — Bóg cię zesłał…