— Mamy, jaśnie panie, ale na inszy sposób.
— Spodziewam się, że nie na kupiecki sposób!… — odparł dumnie baron.
I kazał sobie podać garnitur wizytowy.
Prosto od barona Rzecki udał się do Wokulskiego i treściwie opowiedział mu o nadużyciach Maruszewicza, o skrusze barona, a nareszcie oddał sfałszowane dokumenta radząc wytoczenie procesu.
Wokulski słuchał go poważnie, nawet kiwał głową, ale patrzył nie wiadomo gdzie i myślał nie wiadomo o czym.
Stary subiekt zmiarkowawszy, że nie ma tu co robić dłużej, pożegnał swego Stacha i rzekł na odchodne:
— Widzę, że jesteś diabelnie zajęty, więc najlepiej zrobisz, jeżeli od razu oddasz sprawę adwokatowi.
— Dobrze… dobrze… — odparł Wokulski nie zdając sobie sprawy z tego, co mówi pan Ignacy. Właśnie w tej chwili myślał o ruinach zasławskiego zamku, wśród których pierwszy raz zobaczył łzy w oczach panny Izabeli.
„Jaka ona szlachetna!… Jaka delikatność uczuć!… Jeszcze nieprędko poznam wszystkie skarby tej pięknej duszy…”
Po dwa razy dziennie bywał u pana Łęckiego, a jeżeli nie u niego, to przynajmniej w tych towarzystwach, gdzie mógł spotkać się z panną Izabelą, patrzeć na nią i zamienić choć parę wyrazów. To mu na dziś wystarczało, a o przyszłości nie śmiał myśleć.
„Zdaje mi się, że umrę u jej nóg… — mówił sobie. — No i co z tego?… Umrę patrząc na nią i może przez całą wieczność będę ją widział. Któż wie, czy życie przyszłe nie zamyka się w ostatnim uczuciu człowieka?…”
I powtarzał za Mickiewiczem:
„A po dniach wielu czy po latach wielu, kiedy mi każą mogiłę porzucić, wspomnisz o twoim sennym przyjacielu i spłyniesz z nieba, aby go ocucić… Znowu mnie złożysz na twym łonie białem… Znowu mnie ramię kochane otoczy… Zbudzę się — myśląc, że chwilkę drzemałem, całując lica, patrząc w twoje oczy…”
W kilka dni wpadł do niego baron Krzeszowski.
— Byłem już u pana dwa razy! — zawołał majstrując około binokli, które, zdaje się, stanowiły jedyny kłopot jego życia.
— Pan?… — spytał Wokulski. I nagle przypomniał sobie opowiadanie Rzeckiego i to, że na swym stole znalazł wczoraj dwa bilety barona.
— Domyśla się pan, z czym przychodzę? — mówił baron. — Panie Wokulski, czy mam przeprosić pana za mimowolną krzywdę?…
— Ani słowa więcej, baronie!… — przerwał Wokulski ściskając go. — Drobna to sprawa. Zresztą gdybym nawet utargował na pańskiej klaczy dwieście rubli, czy potrzebowałbym się z tym kryć?…
— To prawda!… — odparł baron uderzając się w czoło. — Że też mi wcześniej nie przyszła podobna myśl… A propos zarobku, czy nie wskazałbyś mi pan sposobu szybkiego zbogacenia się? Potrzebuję na gwałt stu tysięcy rubli w ciągu roku…
Wokulski uśmiechnął się.
— Śmiejesz się pan, mój kuzynie (bo sądzę, że już mogę pana tak nazywać?). Śmiejesz się, a przecież sam na uczciwej drodze zdobyłeś miliony w ciągu dwu lat?…
— Niecałych — dodał Wokulski. — Ale to majątek nie wypracowany, tylko wygrany. Wygrałem, kilkanaście razy z rzędu dublując stawkę jak szuler, a cała moja zasługa polega na tym, że grałem niefałszowanymi kartami.
— Więc znowu szczęście! — krzyknął baron obrywając binokle. — A ja, mój kuzynie, ani za grosz nie mam szczęścia. Pół majątku przegrałen, drugą połowę zjadły kobietki i — choć w łeb sobie strzel!…
Nie, ja stanowczo nie mam szczęścia!… Oto i teraz. Myślałem, że osioł Maruszewicz zbałamuci baronowę… Dopieroż miałbym spokój w domu!… Jaka byłaby ona pobłażliwa na moje drobne grzechy… Ale i cóż?… Baronowa ani myśli mi się sprzeniewierzyć, a tego błazna czekają roty aresztanckie… Proszę cię, wsadź go tam koniecznie, bo jego łotrostwa nawet mnie już zaczynają nudzić.
A więc — zakończył — między nami zgoda. Dodam tylko, że odwiedziłem wszystkich znajomych, do których mogły dojść moje nieostrożne słowa o klaczy, i najskrupulatniej rzecz wyjaśniłem… Maruszewicz niech idzie do więzienia; tam dla niego najwłaściwsze miejsce, a ja na jego nieobecności zyskam parę tysięcy rubli rocznie… Byłem także u pana Tomasza i u panny Izabeli i również wytłomaczyłem nasze nieporozumienie… Strach, jak ten łotr umiał ze mnie wyciskać pieniądze! Choć już od roku nic nie mam, on jednak zawsze ode mnie pożyczał. Genialny hultaj!… Czuję, że jeżeli nie przeflancują go do ciężkich robót, nie będę umiał uwolnić się od niego. Do widzenia, kuzynie.
Nie upłynęło dziesięć minut po wyjściu barona, kiedy służący zameldował Wokulskiemu jakiegoś pana, który koniecznie chce się widzieć, ale nie mówi swego nazwiska.
„Czyżby Maruszewicz?…” — pomyślał Wokulski.
Istotnie, wszedł Maruszewicz, blady, z pałającymi oczyma.
— Panie! — rzekł ponurym głosem, zamykając drzwi gabinetu. — Widzisz przed sobą człowieka, który postanowił…
— Cóżeś pan postanowił?
— Postanowiłem zakończyć życie… Ciężka to chwila, ale trudno. Honor…
Odpoczął i mówił dalej wzburzony.
— Mógłbym wprawdzie pierwej zabić pana, który jesteś przyczyną moich nieszczęść…
— O, nie rób pan ceremonii — rzekł Wokulski.
— Pan żartuje, a ja doprawdy mam broń przy sobie i jestem gotów…
— Spróbuj no pan swojej gotowości.
— Panie, tak nie przemawia się do człowieka stojącego nad grobem. Jeżelim przyszedł, to tylko, ażeby dać panu dowód, że pomimo błędów mam serce szlachetne.
— I dlaczegóż to stajesz pan nad grobem? — spytał Wokulski.
— Ażeby ocalić honor, który chcesz mi pan wydrzeć.