— Prześliczne! — mówiła z ożywieniem pani Stawska. — Szczególniej jest tam jedna ogromna lalka, która ma ciemne włosy, a kiedy nacisnąć ją… tu, pod gorsem — dodała zarumieniona.
— Czy nie w brzuszek?… za pozwoleniem pani — spytałem.
— Tak — rzekła prędko. — Wtedy lalka rusza oczyma i woła: mama!… Ach, jaka ona zabawna, sama bym ją chciała mieć. Nazywa się Mimi. Kiedy Helunia zobaczyła ją pierwszy raz, złożyła ręce i stanęła jak posąg. A kiedy pani Krzeszowska dotknęła jej i lalka zaczęła mówić, Helunia zawołała:
„Ach, mamo, jaka ona piękna, jaka ona mądra!… czy ja ją mogę pocałować w buzię?…”
I pocałowała ją w koniec lakierowanego bucika.
Od tej pory mówi przez sen o tej lalce; ledwie obudzi się, chce iść do pani baronowej, a kiedy tam jest, gotowa przez cały czas wpatrywać się w lalkę złożywszy ręce jak do pacierza.
Doprawdy — zakończyła pani Stawska półgłosem (Helunia bawiła się w drugim pokoju) — byłabym bardzo szczęśliwa, gdybym mogła kupić jej taką lalkę…
— Z pewnością musi to być bardzo droga zabawka — wtrąciła pani Misiewiczowa.
— Co tam droga, moja mamo. Kto wie, czy kiedykolwiek będę mogła sprawić jej tyle szczęścia, ile dziś jedną lalką — odpowiedziała pani Stawska.
— Zdaje mi się — rzekłem — że u nas znajdzie się taka właśnie lalka. I gdyby pani raczyła wstąpić do sklepu…
Nie śmiałem zrobić prezentu pojmując, że matce przyjemniej będzie, jeżeli sama przyczyni się do radości dziecka.
Helunia, choć rozmawialiśmy zniżonym głosem, usłyszała widać, że mówimy o lalce, i wybiegła z drugiego pokoju z błyszczącymi oczyma. Ażeby zwrócić jej uwagę na inny przedmiot, spytałem:
— Cóż, podoba ci się, Heluniu, pani baronowa?
— Tak sobie — odpowiedziało dziecko opierając się na moim kolanie i patrząc na matkę. (Mój Boże, dlaczego ja nie jestem jej ojcem?)
— A rozmawia z tobą?
— Niewiele. Raz tylko wypytywała się, czy mnie bardzo pieści pan Wokulski.
— Tak?… I cóż ty na to?
— Ja powiedziałam, że nie wiem, który to pan Wokulski. A wtedy pani baronowa mówi… Ach, jak pański zegarek głośno puka. Niech pan pokaże…
Wydobyłem zegarek i podałem go Heli.
— Cóż pani baronowa mówi? — spytałem.
— Pani baronowa mówi: „Jak to, nie wiesz, który jest pan Wokulski? Przecież ten, co u was bywa z tym roz… z tym rozpsotnikiem Rzeckim…” Cha! cha! cha!… pan jest psotnik… Niech mi pan pokaże zegarek we środku…
Spojrzałem na panią Stawską. Była tak zdziwiona, że nawet zapomniała upomnieć Helunię.
Po herbatce z suchymi bułeczkami (bo jak mówiła służąca, masła nie można było dziś dostać), pożegnałem zacne damy przysięgając sobie, że gdybym był na miejscu Stacha, nie odstąpiłbym baronowej kamienicy niżej stu dwudziestu tysięcy rubli.
Tymczasem jędza ta wyczerpawszy rozmaite protekcje i lękając się, ażeby Wokulski albo nie podniósł ceny, albo nawet nie sprzedał kamienicy komu innemu, zdecydowała się ostatecznie kupić ją za sto tysięcy rubli!
Była podobno wściekła przez kilka dni, dostała spazmów, zbiła służącą, zwymyślała swego adwokata w biurze rejentalnym, ale podpisała akt nabycia.
Przez kilka następnych dni po kupieniu naszej kamienicy było cicho.
To jest o tyle cicho, że już nie słyszeliśmy nic o pani baronowej, tylko jej lokatorowie wpadali do nas z pretensjami.
Najpierw przybiegł szewc, ten z trzeciego piętra w tylnej oficynie, płacząc, że nowa właścicielka podwyższyła mu komorne o trzydzieści rubli na rok. Gdym mu zaś w ciągu pół godziny wytłomaczył, że nas to nic nie obchodzi, otarł oczy, zmarszczył się i pożegnał mnie słowami:
— Pan Wokulski to widać nie ma Boga w sercu, żeby sprzedać dom takiemu, co krzywdzi ludzi!…
Słyszeliście państwo coś podobnego?…
Na drugi dzień zjawia się właścicielka paryskiej pralni. Ma aksamitną salopę, dużo godności w ruchach i jeszcze więcej stanowczości w fizjognomii. Siada w sklepie na fotelu i ogląda się, jakby miała zamiar kupić parę japońskich wazonów, a następnie zaczyna:
— A, dziękuję panu!… Porządnie pan ze mną wyszedł, nie ma co mówić… Kupił pan kamienicę w lipcu, a sprzedał ją w grudniu, rychtyg jak na handel, nie uprzedzając o tym nikogo…
Robi się czerwona i prawi dalej:
— Dziś ta flądra przysyła do mnie jakiegoś draba z wymówieniem komornego. Nie wiem nawet, co jej do łba strzeliło, bo płacę przecież regularnie… A ona mi wymawia komorne, ta lafirynda, i jeszcze rzuca cień na mój zakład… Mówi, że moje panny wdzięczyły się do studentów, co łże, i myśli… Ona sobie myśli, że ja w środku zimy znajdę lokal… że się wyprowadzę z domu, do którego przywykli moi kundmani… Ależ ja mogę na tym stracić kilka tysięcy rubli, a kto mi to zwróci?…
Było mi na przemian zimno i gorąco, kiedym słuchał tej perory wypowiadanej silnym kontraltem przy gościach. Ledwiem babę wyciągnął do mego mieszkania i uprosiłem, ażeby nam wytoczyła proces o szkody i straty.
W parę godzin po babie — traf! wpada student, ten brodacz, co to z zasady nie płaci komornego.
— A, jak się pan masz? — mówi. — Czy prawda, że ta diablica Krzeszowska kupiła od was dom?
— Prawda — mówię ja, w duchu jestem pewny, że ten chyba już mnie bić zechce.
— A do licha!… — mówi brodacz strzelając z palców. — Taki był dobry gospodarz z tego Wokulskiego (PS. Stach nie widział od nich ani grosza za lokal) i sprzedał dom… Więc Krzeszowska może nas wylać z chałupy?