Nadkonduktor mocno się zdziwił, ale poszedł do telegrafu. W parę minut wyszedł z biura i zbliżywszy się do wagonu, w którym siedział pan Łęcki z córką, zawołał:
— Telegram do pana Wokulskiego!…
— Co to znaczy?… pokaż pan… — odezwał się zaniepokojony pan Tomasz.
Ale w tej chwili obok nadkonduktora stanął Wokulski, odebrał papier, spokojnie otworzył go i choć w tym miejscu było zupełnie ciemno, udał, że czyta.
— Co to za telegram?… — zapytał go pan Tomasz.
— Z Warszawy — odparł Wokulski. — Muszę wracać.
— Wraca pan?… — zawołała panna Izabela. — Czy jakie nieszczęście?…
— Nie, pani. Mój wspólnik wzywa mnie.
— Zysk czy strata?… — szepnął pan Tomasz wychylając się przez okno.
— Ogromny zysk — odparł tym samym tonem Wokulski.
— A… to jedź… — poradził mu pan Tomasz.
— Ale po cóż ma pan tu zostawać? — zawołała panna Izabela. — Musi pan czekać na pociąg, a w takim razie lepiej niech pan jedzie z nami naprzeciw niego. Będziemy jeszcze parę godzin razem…
— Bela wybornie radzi — wtrącił pan Tomasz.
— Nie, panie — odpowiedział Wokulski. — Wolę stąd pojechać na lokomotywie aniżeli tracić parę godzin.
Panna Izabela przypatrywała mu się szeroko otwartymi oczyma. W tej chwili spostrzegła w nim coś zupełnie nowego i — zainteresował ją.
„Jaka to bogata natura!” — pomyślała.
W ciągu paru minut Wokulski bez powodu spotężniał w jej oczach, a Starski wydał się małym i zabawnym.
„Ale dlaczego on zostaje?… Skąd się tu wziął telegram?…” — mówiła w sobie i po nieokreślonym niepokoju ogarnęła ją trwoga.
Wokulski znowu zwrócił się ku bufetowi, aby znaleźć posługacza, który wyjąłby mu rzeczy, i zetknął się ze Starskim.
— Co panu jest!… — zawołał Starski wpatrując się w niego przy świetle padającym z sali.
Wokulski wziął go pod ramię i pociągnął za sobą wzdłuż peronu.
— Niech pana to nie gniewa, panie Starski, co powiem — rzekł głuchym głosem. — Pan myli się co do siebie… W panu jest tyle demona, ile trucizny w zapałce… I wcale pan nie posiada szampańskich własności… Pan ma raczej własności starego sera, co to podnieca chore żołądki, ale prosty smak może pobudzić do wymiotów… Przepraszam pana…
Starski słuchał oszołomiony. Nic nie rozumiał, a jednak zdawało mu się, że coś rozumie. Zaczął przypuszczać, że ma przed sobą wariata.
Odezwał się drugi dzwonek, podróżni tłumem wybiegli z bufetu do wagonów.
— I jeszcze dam panu radę, panie Starski. Przy korzystaniu ze względów płci pięknej lepszą jest tradycyjna ostrożność aniżeli więcej lub mniej demoniczna śmiałość. Pańska śmiałość demaskuje kobiety. A że kobiety nie lubią być demaskowane, więc możesz pan stracić u nich kredyt, co byłoby nieszczęściem i dla pana, i dla pańskich pupilek.
Starski wciąż nie rozumiał, o co chodzi.
— Jeżeli pana czym obraziłem — rzekł — gotów jestem dać satysfakcję…
Zadzwoniono po raz trzeci.
— Panowie, proszę siadać!… — wołali konduktorzy.
— Nie, panie — mówił Wokulski zwracając się z nim do wagonu państwa Łęckich. — Gdybym czuł potrzebę satysfakcji od pana, już byś nie żył, bez dodatkowych formalności. To raczej pan masz prawo żądać ode mnie satysfakcji, że ośmieliłem się wejść do tego ogródka, gdzie pielęgnujesz swoje kwiaty… Będę w każdym czasie do dyspozycji… Pan wie, gdzie mieszkam?…
Zbliżyli się do wagonu, przy którym już stał konduktor. Wokulski siłą wprowadził Starskiego na stopnie, popchnął go do saloniku, a konduktor zatrzasnął drzwi.
— Cóż to, nie żegnasz się, panie Stanisławie?… — zapytał zdziwiony pan Tomasz.
— Przyjemnej podróży!… — odparł kłaniając się.
W oknie stanęła panna Izabela. Nadkonduktor świsnął, odpowiedziano mu z lokomotywy.
— Farewell, miss Iza, farewell! — zawołał Wokulski.
Pociąg ruszył. Panna Izabela rzuciła się na ławkę naprzeciw ojca; Starski odszedł w drugi kąt saloniku.
„No… no… no!… — mruknął do siebie Wokulski. — Zbliżycie wy się jeszcze przed Piotrkowem…”
Patrzył na odchodzący pociąg i śmiał się.
Został na peronie sam i przysłuchiwał się szumowi odlatującego pociągu; szum niekiedy słabnął, czasem milknął, znowu potężniał i nareszcie ucichł.