Zamyśliła się.
— Mój Boże, i cóż na to poradzę?… niechże już pan ma nadzieję, jeżeli tak o nią chodzi…
— I to pani mówi, panno Izabelo?…
— Tak widać było przeznaczone — odpowiedziała z uśmiechem.
Namiętnie ucałował jej rękę, której mu nie broniła, potem odszedł do okna i coś zdjął z szyi.
— Niech pani przyjmie to ode mnie — rzekł i podał jej złoty medalion z łańcuszkiem.
Panna Izabela ciekawie zaczęła się przyglądać.
— Dziwny prezent, nieprawdaż — mówił Wokulski otwierając medalion. — Widzi pani tę blaszkę, lekką jak pajęczyna?… A jednak jest to klejnot, jakiego nie posiada żaden skarbiec, nasienie wielkiego wynalazku, który może ludzkość przemienić. Kto wie, czy z tej blaszki nie urodzą się okręty napowietrzne. Ale mniejsza o nie… Oddając go pani, składam moją przyszłość…
— Więc to jest talizman?
— Prawie. Jest to rzecz, która mogła mnie wyciągnąć z kraju, a cały mój majątek i resztę życia utopić w nowej pracy. Może byłaby ona stratą czasu, maniactwem, ale w każdym razie myśl o niej była jedyną rywalką pani. Jedyną… — powtórzył z naciskiem.
— Myślał pan opuścić nas?
— Nawet nie dawniej jak dziś rano. Dlatego oddaję pani ten amulet. Odtąd, oprócz pani, już nie mam innego szczęścia na świecie; została mi pani albo śmierć.
— Jeżeli tak, więc biorę pana do niewoli — rzekła panna Izabela i zawiesiła medalion na szyi. A kiedy przyszło wsunąć go za stanik, spuściła oczy i zarumieniła się.
„Otom podły — pomyślał Wokulski. — I ja taką kobietę podejrzywałem… Ach, nędznik…”
Kiedy wrócił do siebie i wpadł do sklepu, był tak rozpromieniony, że pan Ignacy nieledwie przeraził się.
— Co tobie? — zapytał.
— Powinszuj mi. Jestem narzeczonym panny Łęckiej.
Ale Rzecki, zamiast winszować, mocno pobladł.
— Miałem list od Mraczewskiego — rzekł po chwili. — Suzin, jak wiesz, jeszcze w lutym wysłał go do Francji…
— Więc?… — przerwał Wokulski.
— Ano pisze mi teraz z Lyonu, że Ludwik Stawski żyje i mieszka w Algierze, tylko pod nazwiskiem Ernesta Waltera. Podobno handluje winem. Przed rokiem ktoś go widział.
— Sprawdzimy to — odpowiedział Wokulski i spokojnie zanotował w katalogu adres.
Odtąd każde popołudnie spędzał u państwa Łęckich, a nawet raz na zawsze został zaproszony na obiady.
W kilka dni przyszedł do niego Rzecki.
— Cóż, mój stary! — zawołał Wokulski. — Jakże tam z księciem Lulu?… Gniewasz się jeszcze na Szlangbauma, że śmiał sklep kupić?…
Stary subiekt pokręcił głową.
— Pani Stawska — rzekł — już nie jest u Milerowej… trochę chora… Mówi coś o wyjeździe z Warszawy… Może byś tam wstąpił?…
— Prawda, trzeba by zajść — odparł pocierając czoło. — Mówiłeś z nią o sklepie?
— Owszem; pożyczyłem jej nawet tysiąc dwieście rubli.
— Z twoich biednych oszczędności?… Dlaczegóż nie ma pożyczyć ode mnie?…
Rzecki nic nie odpowiedział.
Przed drugą Wokulski pojechał do pani Stawskiej. Była bardzo mizerna; jej słodkie oczy wydawały się jeszcze większe i jeszcze smutniejsze.
— Cóż to — spytał Wokulski — słyszałem, że pani chce opuścić Warszawę?
— Tak, panie… Może mąż powróci… — dodała stłumionym głosem.
— Mówił mi o tym Rzecki i pozwoli pani, że postaram się o sprawdzenie tej wiadomości…
Pani Stawska zalała się łzami.
— Pan taki dobry dla nas — szepnęła. — Niechże pan będzie szczęśliwy…
O tej samej godzinie pani Wąsowska była z wizytą u panny Izabeli i dowiedziała się od niej, że Wokulski został przyjęty.
— Nareszcie… — rzekła pani Wąsowska. — Myślałam, że nigdy się nie zdecydujesz.