Pan Ignacy wziął do rąk bladoniebieską kopertę ozdobioną wizerunkiem niezapominajek, lecz wahał się, czy ma iść. Tymczasem Mraczewski spojrzał mu przez ramię na adres.
— List od Belci! — zawołał — jestem w domu!… — I śmiejąc się wybiegł z gabinetu.
„Do diabła! — mruknął pan Ignacy — czyżby te wszystkie plotki miały być prawdą?… Więc on dla niej wydaje na kupno kamienicy dziewięćdziesiąt tysięcy i traci na Suzinie pięćdziesiąt?… Razem sto czterdzieści tysięcy rubli!… A ten powóz, a te wyścigi, a te ofiary na cele dobroczynne?… A… a ten Rossi, któremu tak gorąco przypatruje się panna Łęcka jak Żyd dziesięciorgu przykazaniom?… Ehe!… schowam ja do kieszeni ceremonie…”
Zapiął marynarkę na guzik pod szyją, wyprostował się i poszedł z listem do swego mieszkania. W tej chwili dopiero zauważył, że mu trochę skrzypią buty, i poczuł niejaką ulgę.
W mieszkaniu pana Ignacego nad stosem papierów siedział Wokulski bez surduta i kamizelki i pisał.
— Aha!… — zawołał podnosząc głowę na widok Rzeckiego. Nie gniewasz się, że ci tu gospodaruję jak u siebie?
— Pryncypał robi ceremonie!… — odezwał się z przekąsem pan Ignacy. — Jest tu list od… tych… od Łęckich.
Wokulski spojrzał na adres, gorączkowo rozerwał kopertę i czytał… czytał… Raz, drugi i trzeci przeczytał list. Rzecki coś przewracał w swoim biurku, a spostrzegłszy, że jego przyjaciel skończył już czytanie i zamyślony oparł głowę na ręku, rzekł suchym tonem:
— Jedziesz dziś do Paryża z Suzinem?
— Ani myślę.
— Słyszałem, że to jakiś wielki interes… Pięćdziesiąt tysięcy rubli…
Wokulski milczał.
— Więc jedziesz jutro albo pojutrze, bo podobno Suzin ma na twój przyjazd zaczekać parę dni?
— Nie wiem jeszcze, kiedy pojadę.
— To źle, Stachu. Pięćdziesiąt tysięcy rubli to majątek; szkoda go stracić… Jeżeli dowiedzą się, że wypuściłeś z rąk taką sposobność…
— Powiedzą, żem zwariował — przerwał mu Wokulski.
Znowu zamilkł i nagle odezwał się:
— A gdybym miał do spełnienia ważniejszy obowiązek aniżeli zyskanie pięćdziesięciu tysięcy?…
— Polityczny? — spytał cicho Rzecki z trwogą w oczach, ale i z uśmiechem na ustach.
Wokulski podał mu list.
— Czytaj — rzekł. — Przekonasz się, że są rzeczy lepsze od polityki.
Pan Ignacy z niejakim wahaniem wziął list do ręki, lecz na powtórny rozkaz Wokulskiego przeczytał:
„Wieniec jest prześliczny i już z góry w imieniu Rossiego dziękuję panu za ten podarunek. Nieporównane jest to dyskretne rozmieszczenie szmaragdów między złotymi listkami. Musi Pan koniecznie przyjechać do nas jutro na obiad, ażebyśmy się naradzili nad pożegnaniem Rossiego, a także nad naszą podróżą do Paryża. Wczoraj papo powiedział mi, że jedziemy najdalej za tydzień. Naturalnie jedziemy razem, gdyż bez miłego Pańskiego towarzystwa podróż straciłaby dla mnie połowę wartości. A więc do widzenia.
Izabela Łęcka”
— Nie rozumiem — rzekł pan Ignacy, obojętnie rzucając list na stół. — Dla przyjemności podróżowania z panną Łęcką, a choćby radzenia nad prezentami dla… dla jej ulubieńców nie rzuca się w błoto pięćdziesięciu tysięcy… jeżeli nie więcej…
Wokulski powstał z kanapy i oparłszy się obu rękoma na stole, zapytał:
— A gdyby mi się podobało rzucić dla niej cały majątek w błoto, to co?…
Żyły nabrzmiały mu na czole, gors koszuli gorączkowo falował na piersiach. W oczach zapalały mu się i gasły te same iskry, jakie już widział Rzecki w chwili pojedynku z baronem.
— To co?… — powtórzył Wokulski.
— To nic — odpowiedział spokojnie Rzecki. — Przyznałbym tylko, że omyliłem się, nie wiem już który raz w życiu…
— Na czym?
— Dziś na tobie. Myślałem, że człowiek, który naraża się na śmierć i… na plotki dla zdobycia majątku, ma jakieś ogólniejsze cele…
— A dajcież mi raz spokój z tym waszym ogółem!… — wykrzyknął Wokulski uderzając pięścią w stół. — Co ja robiłem dla niego, o tym wiem, ale… cóż on zrobił dla mnie!… Więc nigdy nie skończą się wymagania ofiar, które mi nie dały żadnych praw?… — Chcę nareszcie raz coś zrobić dla samego siebie… Uszami wylewają mi się frazesy, których nikt nie wypełnia… Własne szczęście — to dziś mój obowiązek… inaczej… w łeb bym sobie palnął, gdybym już nic nie widział dla siebie, oprócz jakichś fantastycznych ciężarów. Tysiące próżnują, a jeden względem nich ma obowiązki!… Czy słyszano coś potworniejszego?…
— A owacje dla Rossiego to nie ciężar? — spytał pan Ignacy.
— Nie robię ich dla Rossiego…
— Tylko dla dogodzenia kobiecie… wiem… Ze wszystkich kas oszczędności ta jest najmniej pewną — odparł Rzecki.
— Jesteś nieostrożny!… — syknął Wokulski.
— Powiedz — byłem… Tobie się zdaje, że dopiero ty wynalazłeś miłość. Znam i ja ją, bah!… Przez kilka lat kochałem się jak półgłówek, a tymczasem moja Heloiza romansowała z innymi. Boże mój!… ile mnie kosztowała każda wymiana spojrzeń, które chwytałem w przelocie… W końcu w moich oczach wymieniano nawet uściski… Wierz mi, Stachu, ja nie jestem tak naiwny, jak myślą. Wiele w życiu widziałem i doszedłem do wniosku, że my wkładamy zbyt dużo serca w zabawę nazywaną miłością!
— Mówisz tak, bo jej nie znasz — wtrącił pochmurnie Wokulski.