Krótko mówiąc, ostatni wieczór przed sprawą, kiedy właśnie najpotrzebniejsza była energia, ostatni ten wieczór upłynął nam pomiędzy dżumą i śmiercią a hańbą i kryminałem. W głowie mi się zamieszało tak, że kiedym się znalazł na ulicy, nie wiedziałem, gdzie iść: w lewo czy w prawo?
Na drugi dzień (sprawa miała być o dziesiątej) już o ósmej pojechałem do moich pań i nie zastałem nikogo. Wszystkie poszły do spowiedzi: matka, córka, wnuczka i kucharka, i jednały się z Bogiem do wpół do dziesiątej, a ja nieszczęśliwy (był przecie styczeń) spacerowałem przed bramą na mrozie i myślałem:
„Ładny interes! Spóźnią się do sądu, jeżeli się już nie spóźniły, sąd wyda wyrok zaoczny i naturalnie, nie tylko skaże panią Stawską, ale jeszcze uzna ją za zbiegłą, rozeszle listy gończe… Tak zawsze z tymi babami!…”
Nareszcie przyszły wszystkie cztery z Wirskim (czy i ten pobożny człowiek chodził dziś do spowiedzi?) i — dwoma dorożkami pojechaliśmy na sprawę: ja z panią Stawską i Helunią, a Wirski z panią Misiewiczową i kucharką. Szkoda jeszcze, że nie wzięły ze sobą rondli, samowara i naftowej kuchenki!… Przed sądem spotkaliśmy powóz Wokulskiego, którym przyjechał on i adwokat. Czekali nas przy schodach tak zabłoconych, jak gdyby przeszedł tędy batalion piechoty — i mieli miny zupełnie spokojne. Założyłbym się nawet, że rozmawiali o czym innym, nie o pani Stawskiej.
— O, zacny panie Wokulski, który nie wstydzisz się biednych kobiet, okrytych… — zaczęła pani Misiewiczowa.
Ale Stach podał jej rękę, adwokat pani Stawskiej, Wirski wziął za rączkę Helunię, a ja asystowałem Mariannie i tak weszliśmy do biura sędziego pokoju.
Sala przypomniała mi szkołę: sędzia siedział na wzniesieniu jak profesor na katedrze, a naprzeciw niego, w dwu szeregach ławek, mieścili się oskarżeni i świadkowie. W tej chwili tak żywo stanęły mi w pamięci młode lata, że mimo woli rzuciłem okiem pod piec, pewny, że zobaczę woźnego z rózgą i ławkę, na której nas bito w skórę. Chciałem nawet przez roztargnienie krzyknąć: „Póki życia nie będę, panie profesorze!…”, alem się w porę opamiętał.
Zaczęliśmy rozsadzać nasze damy w ławkach i spierać się przy tej okazji z Żydkami, którzy, jak mi to później objaśniono, są najcierpliwszymi audytorami spraw sądowych, szczególniej o kradzież i oszustwo. Znaleźliśmy nawet miejsce dla poczciwej Marianny, która usiadłszy zrobiła taką minę, jakby miała zamiar przeżegnać się i zmówić pacierz.
Wokulski, nasz adwokat i ja uplacowaliśmy się w pierwszej ławce, obok jegomości z rozerwanym paltotem i podbitym okiem, na którego brzydko spoglądał jeden z obecnych rewirowych.
„Pewnie znowu jakiś zatarg z policją” — pomyślałem.
Nagle usta same otworzyły mi się z podziwu; ujrzałem bowiem przed katedrą sędziego pokoju całą gromadę znanych mi osób. Na lewo od stołu — pani Krzeszowska, jej robaczywy adwokat i ten hultaj Maruszewicz, a na prawo dwaj studenci. Jeden z nich odznaczał się bardzo wytartym mundurem i niezwykle obfitą wymową; drugi miał jeszcze mocniej wytarty mundur, kolorowy szalik na szyi i wyglądał, dalibóg, jak emigrant z przedpogrzebowego domu.
Przypatrzyłem mu się lepiej. Tak, to on, to jest ten sam mizerny młody człowiek, który podczas pierwszej bytności Wokulskiego u pani Stawskiej rzucił baronowej śledzia na głowę. Kochany chłopak!… Ale też nie zdarzyło mi się widzieć nic równie chudego i żółtego…
W pierwszej chwili myślałem, że między tymi przyjemnymi młodzieńcami i baronową toczy się proces właśnie o owego śledzia. Wnet jednak przekonałem się, że chodzi o co innego, że mianowicie pani Krzeszowska zostawszy właścicielką domu chce z niego wyrzucić swoich najzapamiętalszych wrogów, a zarazem najniewypłacalniejszych lokatorów.
Sprawa między baronową a młodymi ludźmi w tej chwili dosięgła najwyższego punktu.
Jeden ze studentów, ładny chłopak z wąsikami i faworytami, wspinając się na palcach albo opadając na obcasy opowiadał coś sędziemu; przy czym prawą ręką wykonywał okrągłe ruchy, a lewą kokieteryjnie zakręcał wąsik, wysoko podnosząc mały palec, ozdobiony pierścionkiem bez oczka.
Drugi młodzieniec milczał posępnie i krył się za kolegę. W postawie jego zauważyłem pewną osobliwość: przyciskał on do piersi obie ręce, a dłonie rozłożył w taki sposób, jakby w nich trzymał książkę albo obrazek.
— Więc jak się panowie nazywacie? — spytał sędzia.
— Maleski — odparł z ukłonem właściciel faworytów — i Patkiewicz… — dodał wskazując gestem pełnym dystynkcji na ponurego towarzysza.
— A trzeci pan gdzie?
— Jest cierpiący — odparł krygując się pan Maleski. — Jest to nasz sublokator i zresztą bardzo rzadko mieszka z nami.
— Jak to? Bardzo rzadko mieszka? Gdzież on siedzi w dzień?
— W uniwersytecie, w prosektorium, czasem na obiedzie.
— No, a w nocy?
— Pod tym względem mogę panu sędziemu dać tylko poufne objaśnienia.
— A gdzież on zapisany w księgi?
— O, zapisany jest ciągle w naszym domu, ponieważ nie chciałby robić władzom subiekcji — objaśnił pan Maleski z miną lorda.
Sędzia zwrócił się do pani Krzeszowskiej.
— Cóż, pani wciąż nie chce trzymać tych panów?
— Za żadne skarby! — jęknęła pani baronowa. — Po całych nocach ryczą, tupią, pieją, gwiżdżą… Nie ma służącej w domu, której by nie zwabiali do siebie… Ach, Boże!… — krzyknęła odwracając głowę.
Sędzia był zdziwiony wykrzyknikiem, ale ja nie… Spostrzegłem bowiem, że pan Patkiewicz nie odejmując rąk od piersi nagle wywrócił oczy i opuścił dolną szczękę w taki sposób, że zrobił się podobny do stojącego trupa. Jego twarz i cała postawa istotnie mogła przerazić nawet zdrowego człowieka.
— Najokropniejsze jest to, że ci panowie wylewają oknem jakieś płyny…
— Czy na panią? — spytał zuchwale pan Maleski.
Baronowa posiniała z gniewu, ale umilkła; wstyd jej było przyznać się.
— Cóż dalej? — rzekł sędzia.
— Ale najgorsze ze wszystkiego (przez co nawet wpadłam w nerwową chorobę), że ci panowie po kilka razy na dzień stukają do mego okna trupią główką…
— Tak panowie robią? — zapytał sędzia.
— Będę miał honor objaśnić pana sędziego — odparł Maleski, z postawą człowieka, który chce odtańczyć menueta. — Nam usługuje stróż domu mieszkający na dole; ażeby więc nie marnować się schodzeniem i wchodzeniem na trzecie piętro, mamy u siebie długi sznur, wieszamy na nim, co jest pod ręką (może czasem zdarzyć się i trupia główka), i… pukamy do jego okna — zakończył tak słodkim tonem, że trudno było przestraszyć się równie delikatnego pukania.
— Ach, Boże!… — krzyknęła znowu pani baronowa zataczając się.
— Oczywiście, chora kobieta — mruknął Maleski.