— Spróbuję i jeżeli pozwolisz, kuzynko, w twoim towarzystwie. Gdyż podobno mamy razem spędzić wakacje. Czy tak?…
— Tak przynajmniej chce ciotka i ojciec. Mnie się jednak nie uśmiecha to, że kuzyn ma zamiar sprawdzać swoje etnograficzne spostrzeżenia.
— Byłby to tylko odwet z mojej strony.
— Ach, więc walka?… — spytała panna Izabela.
— Spłacanie dawnych długów często prowadzi do zgody.
Wokulski z taką uwagą przeglądał album, że żyły nabrzmiały mu na czole.
— Ale zemsta nie prowadzi — odparła panna Izabela.
— Nie zemsta, tylko przypomnienie, że jestem wierzycielem kuzynki.
— Więc to ja mam spłacać dawne długi?… — zaśmiała się panna Izabela. — A, kuzyn nie stracił czasu w podróży.
— Wolałbym go nie stracić na wakacjach — rzekł Starski, znacząco spoglądając jej w oczy.
— To będzie zależało od metody odwetu — odpowiedziała panna Izabela i znowu zarumieniła się.
— Jaśnie pan prosi pana! — rzekł Mikołaj stając we drzwiach salonu.
Rozmowa urwała się, Wokulski złożył album, wstał z krzesła i ukłoniwszy się pannie Izabeli i Starskiemu, z wolna poszedł za służącym.
— Ten pan nie rozumie po angielsku?… Czy on nie obrazi się, żeśmy z nim nie rozmawiali?… — spytał Starski.
— O nie — odpowiedziała panna Izabela.
— Tym lepiej; bo zdawało mi się, że nie był zadowolony z naszego towarzystwa.
— Toteż porzucił je — zakończyła niedbale panna Izabela.
— Przynieś mi kapelusz z sali — rzekł do Mikołaja już w drugim pokoju Wokulski.
Mikołaj zabrał kapelusz i zaniósł go do sypialni pana Tomasza. W przedpokoju usłyszał, że Wokulski oburącz ściskając głowę szepnął:
— Boże miłosierny!…
Gdy Wokulski wszedł do pokoju pana Tomasza, lekarzy już nie było.
— No i wyobraź sobie — zawołał pan Łęcki — co za fatalizm!… Konsylium zabroniło mi jechać do Paryża i pod karą śmierci kazało wynosić się na wieś. Na honor, nie wiem nawet, gdzie uciec przed tymi upałami. Ale i na ciebie także działają, bo jesteś zmieniony… Prawda, jakie to gorące mieszkanie?…
— O tak. Może pozwoli pan — mówił Wokulski wydobywając z kieszeni gruby pakiet — że oddam pieniądze.
— Ehe… doprawdy…
— Tu jest pięć tysięcy rubli jako procent do połowy stycznia. Niech pan z łaski swojej policzy. A tu jest kwit.
Pan Łęcki kilka razy porachował stos nowych sturublówek i podpisał dokument. Odłożywszy zaś pióro rzekł:
— Dobrze, to jedno… A teraz co się tyczy długów…
— Suma dwa do trzech tysięcy rubli, którą pan winien Żydom, dziś będzie spłacona…
— Ale ja, proszę cię, panie Stanisławie, nie chcę darmo… Proszę cię, ażebyś jak najskrupulatniej odtrącał sobie procent…
— Sto dwadzieścia do stu osiemdziesięciu rubli rocznie.
— Tak, tak… — potakiwał pan Tomasz. — Ale… gdybym, ale… potrzebował jeszcze jakiej kwoty, to mam się do kogo udać u ciebie?
— Drugą połowę procentu otrzyma pan w połowie stycznia — odparł Wokulski.
— O tym wiem. Ale widzisz, panie Stanisławie, gdybym tak potrzebował jakiejś części mego kapitału… Nie darmo, pojmujesz… Chętnie zapłacę procent…
— Szósty… — wtrącił Wokulski.
— Tak, szósty… siódmy.
— Nie, panie. Pański kapitał przynosi trzydzieści trzy procent rocznie, więc nie mogę go pożyczać na siedem…
— Dobrze. W takim razie nie pozbawiaj się mego kapitału, ale… Uważasz… może mi jednak coś wypaść…
— Wycofać swój kapitał może pan nawet w połowie stycznia roku przyszłego.
— Boże uchowaj!… Ja mego kapitału nie odbiorę ci nawet za dziesięć lat…