Wokulski siedząc na kanapie zaciskał pięści, ale milczał. W tej chwili zapukano do drzwi i ukazał się Lisiecki.
— Pan Łęcki chce się z panem widzieć. Może tu wejść? — zapytał subiekt.
— Niech pan poprosi… — odparł Wokulski, spiesznie wciągając kamizelkę i surdut.
Rzecki wstał z krzesła, smutno pokiwał głową i opuścił swoje mieszkanie.
„Myślałem, że jest źle — mruknął będąc już w sieni. — Alem nie myślał, że jest aż tak źle…”
Ledwie Wokulski zdążył jako tako ogarnąć się, wszedł pan Łęcki, a za nim woźny sklepowy. Pan Tomasz miał oczy krwią nabiegłe i sine plamy na policzkach. Rzucił się na fotel i oparłszy głowę na tylnej krawędzi, ciężko dyszał. Woźny stał w progu z zakłopotaną miną i przebierając palcami po metalowych guzikach swojej liberii czekał na rozkazy.
— Wybacz, panie Stanisławie, ale… proszę cię wody z cytryną… — wyszeptał pan Tomasz.
— Sodowej wody, cytryny i cukru… Biegnij! — rzekł Wokulski do woźnego.
Woźny wyszedł zawadzając wielkimi guzami o drzwi pokoju.
— To nic — mówił pan Tomasz z uśmiechem. — Krótka szyja, upał i irytacja… Chwilę odpocznę…
Zatrwożony Wokulski zdjął mu krawat i rozpiął koszulę. Potem zlał ręcznik wodą kolońską, którą znalazł na biurku Rzeckiego, i z synowską troskliwością wytarł choremu kark, twarz i głowę.
Pan Tomasz uścisnął mu rękę.
— Już mi lepiej… Bóg zapłać… — a potem dodał półgłosem: — Podobasz mi się w tej roli siostry miłosierdzia. Bela nie potrafiłaby zrobić delikatniej… No, ona stworzona do tego, ażeby jej usługiwano…
Woźny przyniósł syfon i cytryny. Wokulski przyrządził limoniadę i napoił pana Tomasza, któremu stopniowo poczęły znikać sine plamy z policzków.
— Idź do mego mieszkania — rzekł Wokulski do woźnego — i każ zaprząc konie. Niech zajedzie przed sklep.
— Kochany… kochany jesteś… — mówił pan Tomasz, mocno ściskając go za rękę i z wdzięcznością spoglądając na niego zaczerwienionymi oczyma. — Nie przywykłem do podobnej troskliwości, ponieważ Belcia nie zna się na tych rzeczach.
Nieumiejętność panny Izabeli w opiekowaniu się chorymi w przykry sposób uderzyła Wokulskiego. Ale tylko na chwilę.
Powoli pan Tomasz zupełnie odzyskał siły. Obfity pot wystąpił mu na czoło, głos wzmocnił się i tylko sieć czerwonych żyłek na oczach świadczyła jeszcze o minionym ataku. Przeszedł się nawet po pokoju, przeciągnął się i zaczął:
— A… nie masz pojęcia, panie Stanisławie, jak się dziś zirytowałem. Czy dasz wiarę? dom mój sprzedano za dziewięćdziesiąt tysięcy!…
Wokulski drgnął.
— Byłem pewny — mówił pan Łęcki — że wezmę choć ze sto dziesięć tysięcy… Już na sali słyszałem dokoła siebie głosy, że kamienica warta sto dwadzieścia… Ale cóż — zapragnął kupić ją Żyd, podły lichwiarz, ten Szlangbaum… Porozumiał się z konkurentami, a kto wie, czy i nie z moim adwokatem, i — straciłem dwadzieścia albo trzydzieści tysięcy…
Teraz Wokulski wyglądał na apoplektyka, ale milczał.
— A tak rachowałem — prawił pan Łęcki — że od pięćdziesięciu tysięcy dasz mi z dziesięć tysięcy rocznie. Na utrzymanie domu wychodzi mi sześć do ośmiu tysięcy, więc za resztę moglibyśmy z Belą co roku wyjeżdżać za granicę. Obiecałem nawet dziecku, że za tydzień pojedziemy do Paryża… Akurat!… Sześć tysięcy rubli ledwie wystarczą na nędzne istnienie, a o podróżach ani myśleć… Nikczemny Żyd… Nikczemne społeczeństwo, które tak ulega lichwiarzom, że nie śmie z nimi walczyć nawet przy licytacji… A co mnie najwięcej boli, powiem ci, to okoliczność, że za tym nędznym Szlangbaumem może ukrywa się jaki chrześcijanin, nawet arystokrata…
Głos znowu zaczął mu się stłumiać i znowu na twarz wystąpiło sinawe zabarwienie. Usiadł i napił się wody.
— Podli!… podli!… — szeptał.
— Niech się pan uspokoi — rzekł Wokulski. — Ile mi pan da gotówką?
— Prosiłem adwokata naszego księcia (bo mój adwokat to łajdak), ażeby odebrał należną mi sumę i tobie doręczył ją, panie Stanisławie… Razem trzydzieści tysięcy. A że obiecujesz mi od nich dwadzieścia procent, więc mam sześć tysięcy rubli rocznie na całe utrzymanie. Nędza… ruina!…
— Sumę pańską — odpowiedział Wokulski — mogę umieścić w lepszym interesie. Będzie pan miał dziesięć tysięcy rocznie…
— Co mówisz?…
— Tak. Trafia mi się wyjątkowa okazja…
Pan Tomasz zerwał się z fotelu.
— Zbawco… dobrodzieju!… — mówił wzruszonym głosem. — Jesteś najszlachetniejszym z ludzi… Ale — dodał cofając się i rozkładając ręce — czy tylko ty nie stracisz?…
— Ja?… Przecież jestem kupcem.
— Kupiec!… Także mi mów!… — zawołał pan Tomasz. — Dzięki tobie przekonałem się, że wyraz kupiec jest dziś synonimem wielkoduszności, delikatności, bohaterstwa… Zacny!…
I rzucił mu się na szyję, omal nie płacząc.
Wokulski po raz trzeci usadowił go na fotelu, a w tej chwili zapukano do drzwi.
— Proszę.
Wszedł Henryk Szlangbaum, blady, z błyskawicami w oczach. Stanął przed panem Tomaszem i kłaniając mu się rzekł:
— Panie — ja jestem Szlangbaum, właśnie syn tego „podłego” lichwiarza, na którego pan tyle wymyślał w sklepie przy moich kolegach i gościach…