— Nie mieliście to swojej kobiety, co?
— Miałem, miałem!… — urwał nagle, wyprostował się i zapatrzył siwymi oczami w dale, stary już był, zeschły na wiór, żylasty, prosty — ino się jakoś przygarbił teraz i fajka mu latała w zębach, a łypał powiekami prędko, prędko.
— Schodzi, wciągać! — wrzeszczał chłop od pił.
— Prędzej tam, Bartek, nie stójcie, bo i piły staną — wrzeszczał Mateusz.
— Hale, głupi, rychlej nie można, niźli poradzi. Wlazła gapa na kościół, kracze i myśli, że jest księdzem na ambonie — mruknął ze złością, ale musiało mu się cosik zrobić na wnątrzu, bo częściej odpoczywał, wzdychał i za południem się oglądał.
Dobrze, że zaraz przyszło, bo jakoś i kobiety się już pokazały z dwojakami, a Hanka wychodziła zza węgła młyna. Tartak stanął, poszli wszyscy jeść do młynicy. Antek zaś, że dobrze znał się z młynarczykiem, bo niejedną flachę wypili ze sobą, wpakował się do jego izdebki, nie uciekał już od ludzi ni stronił od nich, ino im takie oczy pokazywał, że sami go omijali.
W gorącu takim, że ledwie można było dychać, siedziało paru chłopów w kożuchach i pogadywało wesoło, byli to ludzie z dalszych wsi, co do młyna przywieźli i czekali na zmielenie, dokładali torfu do czerwonego już piecyka, kurzyli papierosy, że cała izdebka tonęła w dymie, i rajcowali.
Antek usiadł na jakichś workach pod okienkiem, dwojaki wziął pomiędzy kolana i łakomie pojadał kapustę z grochem, a potem kluski ziemniaczane z mlekiem, a Hanka ukucnęła mimo i z rozczuleniem wpatrywała się w niego. Wysechł był od pracy, poczerniał, a od tego robienia na mrozie twarz mu miejscami łuszczyła się ze skóry, ale mimo to urodny się jej widział jak nikt drugi na świecie. Juści, że tak było, wysoki, prosty, śmigły, w pasie cienki, w barach rozrosły, gibki; a twarz miał długawą, suchą, nos kiej ten dziób jastrzębi, jeno nie tak garbaty, oczy wielkie, siwozielone, a te brwie, to jakby kto węglem krychę pociągnął przez całe czoło, od skroni prawie szły do skroni, że kiedy je w gniewie ściągnął, to aż straszno było patrzeć, a czoło miał wyniosłe, ino na pół przysłonięte równo obciętymi, ciemnymi, prawie czarnymi włosami i wąsy golił do cna jak wszyscy, że mu ino te białe zęby grały w czerwonych wargach jako sznur paciorków… urodny był całkiem, że nigdy dość napatrzeć się nie mogła na niego.
— Nie mógł to ociec przynieść, będziesz to co dnia tyle drogi biegała!
— Gnoju mieli urzucić spod jałówki, a samam wolała ci przynieść!
Zawsze tak kierowała, by samej obiad przynosić i chociaż popatrzeć na niego.
— Cóż tam? — spytał dojadając.
— A cóż by! — oprzędłam już worek wełny i odniesłam organiścinej pięć proników. Kuntentna była wielce… Pietruś ino jakiś rozpalony, jeść nie je i matyjasi cięgiem…
— Obżarł się i tyla.
— Pewnie, że tak, pewnie… A i Jankiel zachodził po gęsi…
— Sprzedasz to?
— Hale, a na zwiesnę to kupowała będę!
— Jak uważasz, tak zrób, twoja w tym głowa.
— I u Wachników znowu się pobiły, aż po księdza chodzili, żeby rozbroił… a u Paczesiów cielę pono się udławiło marchwią.
— Co mi ta po tym — mruknął niecierpliwie.
— Organista jeździł po snopkach — powiedziała po chwili, ale już nieśmiało.
— Cóżeś dała?
— Dwie przygarście lnu oczesanego i cztery jajka… Powiedział, że jak nam będzie potrzeba, to da wóz owsianki i poczeka na pieniądze do lata albo i na odrobek da. Nie wzięłam, po cóż nam brać od niego… przecież… należy nam się jeszcze paszy od ojca, wzielim ino dwa wozy, a z tylu morgów…
— Nie pójdę się upominać i tobie zakazuję. Weź od organisty na odrobek, a nie, to się ostatnie bydlę sprzeda, a pókim żyw, ojca o nic prosił nie będę, rozumiesz…
— Rozumiem, od organisty wziąć…
— A może i zarobię tyla, że starczy, nie bucz ino przy ludziach!
— Dyć nie płaczę, nie… ale weź od młynarza z pół korczyka jęczmienia na kaszę, to taniej wyjdzie niźli gotową kupować.
— Dobrze, powiem dzisiaj i zostanę na któren wieczór, to się zmiele.
Hanka wyszła, a on pozostał jeszcze kurząc papierosa, nie wtrącając się do rozmów, jakie chłopi wiedli, a mówili właśnie o bracie dziedzicowym z Wólki.
— Jacek mu było, znałem go dobrze! — zawołał Bartek wchodząc na ten czas do izdebki.
— To wiecie pewnie, że powrócił z dalekich krajów.
— Nie, myślałem nawet, że już dawno pomarł!
— Żywie, bo coś ze dwie niedziele temu, jak przyjechał.
— Wrócił, ale powiadali, że coś niespełna rozumu. We dworze nie chce mieszkać i przeniósł się do lasu do borowego, sam se wszystko narządza, czy jadło, czy też ubiór, aż to dziwno wszystkim, a wieczorami na skrzypkach wygrywa, często gęsto to i po drogach go spotykają, po tych mogiłkach różnych, na których przygrywa…
— Mówili mi, że po wsiach chodzi i wszystkich się wypytuje o jakiegoś Kubę…
— O Kubę! Nie jednemu psu Łysek.
— Przezwiska nie powiada, Kubę jakiegoś szuka, któren go miał pono z wojny wynieść i od śmierci uchronić!
— Był ci i u nas Kuba, któren do boru z panami poszedł, ale ten pomarł! — rzucił Antek i podniósł się, bo już Mateusz wrzeszczał za ścianą:
— Wychodźta, co to, do podwieczorku będzieta połedniowali!