nic, na wpół obłąkany, sam skoczył ku nim i rozpoczęła się walka dzika, niesłychana,
podobniejsza do rzezi niż do orężnej rozprawy. Młody i zapalczywy brat Gotfryd pierwszy
zastąpił drogę Jurandowi, lecz ów odwalił mu błyskawicą miecza głowę wraz z ręką i
łopatką; za czym padł z jego ręki kapitan łuczników i ekonom zamkowy von Bracht i Anglik
Hugues, który choć nie bardzo rozumiał, o co chodzi, litował się jednak nad Jurandem i
jego męką, a wydobył oręż dopiero po zabiciu Danvelda. Inni, widząc straszliwą siłę i
rozpętanie męża, zbili się w kupę, by razem stawić opór, ale sposób ten gorszą jeszcze
sprowadził klęskę, gdyż on z włosem zjeżonym na głowie, z obłąkanymi oczyma, cały oblany
krwią i krwią dyszący, rozhukany, zapamiętały, łamał, rozrywał i rozcinał strasznymi
cięciami miecza tę zbitą ciżbę, waląc ludzi na podłogę spluskaną posoką, jak burza wali
krze i drzewa. I przyszła znów chwila okropnej trwogi, w której zdawało się, że ten
straszliwy Mazur sam jeden wytnie i wymorduje tych wszystkich ludzi i że równie jak
wrzaskliwa psiarnia nie może bez pomocy strzelców pokonać srogiego odyńca, tak i ci
zbrojni Niemcy do tego stopnia nie mogą się zrównać z jego potęgą i wściekłością, że
walka z nim jest tylko dla nich śmiercią i zagubą.
- Rozproszyć się! otoczyć go! z tyłu razić! - krzyknął stary Zygfryd de Lowe.
Więc rozbiegli się po sali, jak rozprasza się stado szpaków na polu, na które runie z
góry jastrząb krzywodzioby, lecz nie mogli go otoczyć, albowiem w szale bojowym zamiast
szukać miejsca do obrony, począł ich gonić wokół ścian i kogo dognał - ten marł jakby
rażony gromem. Upokorzenia, rozpacz, zawiedziona nadzieja, zmienione w jedną żądzę krwi,
zdawały się mnożyć w dziesięcioro jego okrutną przyrodzoną siłę. Mieczem, do którego
najtężsi między Krzyżaki mocarze potrzebowali obu rąk, władał jak piórem jedną. Nie
szukał życia, nie szukał ocalenia, nie szukał nawet zwycięstwa, szukał pomsty, i jako
ogień albo jako rzeka, która zerwawszy tamy, niszczy ślepo wszystko, co jej prądowi opór
stawi, tak i on, straszliwy, zaślepiony niszczyciel - porywał, łamał, deptał, mordował i
gasił żywoty ludzkie.
Nie mogli go razić przez plecy, gdyż z początku nie mogli go dognać, a przy tym pospolici
żołdacy bali się zbliżać nawet z tyłu, rozumiejąc, że gdyby się obrócił, żadna moc ludzka
nie wyrwie ich śmierci. Innych chwyciło zupełne przerażenie na myśl, że zwykły mąż nie
mógłby sprawić tylu klęsk i że mają do czynienia z człowiekiem, któremu jakieś nadludzkie
siły w pomoc przychodzą.
Lecz stary Zygfryd, a z nim brat Rotgier wpadli na galerię, która biegła ponad wielkimi
oknami sali, i poczęli nawoływać innych, aby chronili się za nimi, ci zaś czynili to
skwapliwie, tak że na wąskich schodkach przepychali się wzajem, pragnąc jak najprędzej
dostać się na górę i stamtąd razić mocarza, z którym wszelka walka wręcz okazywała się
niepodobną. Wreszcie ostatni zatrzasnął drzwi prowadzące na chór i Jurand pozostał sam na
dole. Z galerii ozwały się krzyki radości, tryumfu i wnet poczęły lecieć na rycerza
dębowe ciężkie zydle, ławy i żelazne kuny od pochodni. Jeden z pocisków trafił go w czoło
nad brwiami i zalał mu krwią twarz. Jednocześnie rozwarły się wielkie drzwi wchodowe i