mógł chodzić, prorokował, że od tej pory, póki świat światem, Wilno zbrojnego Niemca pod
murami nie obaczy. Ale jeśli tak będzie, to czyjeż to ręce uczyniły?
To rzekłszy, Maćko z Bogdańca wyciągnął przed się dłonie - szerokie i nadmiar potężne -
inni zaś poczęli kiwać głowami i przyświadczać:
- Tak! tak! praw w tym, co powiada! Tak!
Lecz dalszą rozmowę przerwał gwar dochodzący przez okna, z których błony były
powyjmowane, albowiem noc zapadła ciepła i pogodna. Z dala słychać było brzękania,
ludzkie głosy, parskania koni i śpiewy. Zdziwili się obecni, albowiem godzina była późna
i księżyc wysoko już wybił się na niebo. Gospodarz, Niemiec, wybiegł na podwórzec
gospody, lecz nim goście zdołali wychylić do dna ostatnie kufle, wrócił jeszcze
pośpiesznie), wołając:
- Dwór jakowyś wali!
W chwilę zaś później we drzwiach zjawił się pachołek w błękitnym kubraku i składanej
czerwonej czapce na głowie. Stanął, spojrzał po obecnych i ujrzawszy gospodarza, rzekł:
- Wytrzeć tam stoły i światła naniecić: księżna Anna Danuta na odpoczynek się tu zatrzyma.
To rzekłszy, zawrócił. W gospodzie uczynił się ruch: gospodarz począł wołać na czeladź, a
goście spoglądali ze zdumieniem jeden na drugiego.
- Księżna Anna Danuta - mówił jeden z mieszczan - toć to Kiejstutówna, żona Janusza
Mazowieckiego. Ona już od dwóch niedziel w Krakowie, jeno że wyjeżdżała do Zatora, do
księcia Wacława w odwiedziny, a ninie pewno wraca.
- Kmotrze Gamroth - rzekł drugi mieszczanin - pójdźmy na siano do stodółki; za wysoka to
dla nas kompania.
- Źe nocą jadą, to mi nie dziwno - ozwał się Maćko - bo w dzień upał, ale czemu, mając
pod bokiem klasztor, do gospody zajeżdżają?
Tu zwrócił się do Zbyszka:
- Rodzona siostra cudnej Ryngałły, rozumiesz? A Zbyszko odrzekł:
- I mazowieckich panien siła musi z nią być, hej!
Rozdział II
A wtem przez drzwi weszła księżna - pani średnich lat, ze śmiejącą się twarzą, przybrana
w czerwony płaszcz i szatę zieloną, obcisłą, z pozłoconym pasem na biodrach, idącym
wzdłuż pachwin i zapiętym nisko wielką klamrą. Za panią szły panny dworskie, niektóre
starsze, niektóre jeszcze niedorosłe, w różowych i liliowych wianuszkach na głowach, po
większej części z lutniami w ręku. Były i takie, które niosły całe pęki kwiatów świeżych,
widocznie uzbieranych po drodze. Zaroiła się izba, bo za pannami ukazało się kilku
dworzan i małych pacholików. Weszli wszyscy raźno, z wesołością w twarzach, rozmawiając
głośno lub podśpiewując, jakoby upojeni pogodną nocą i jasnym blaskiem księżyca. Między
dworzanami było dwóch rybałtów, jeden z lutnią, drugi z gęślikami u pasa. Jedna z
dziewcząt, młódka jeszcze, może dwunastolatka, niosła też za księżną małą luteńkę,
nabijaną miedzianymi ćwiekami.