lektory on-line

Chłopi - Władysław Reymont - Strona 54

— I tom mu przypomniał… — rzucił skromnie kowal i uśmiechnął się chytrze.
— Jeszcze ja się z nim porachuję, popamięta mnie… figura jucha, urzędnik!…
— Ryfa jest i tyla, poniechaj go. Umyśliłem cosik i z tym do ciebie przychodzę… Trza zrobić tak… Po południu przyjdzie tu moja, to razem z nią idźcie do starego rozmówić się dokumentnie… Na nic tam złości i żalenia się po kątach, trza w oczy stanąć i prosto powiedzieć, co się ma… Będzie dobrze abo i nie będzie, ale trza wszystko wyłożyć!…
— Co tu wykładać, kiej zapis zrobił!
— I złością z nim nie poredzi! Juści, że zapis zrobił, ale póki żyje, to zawdy go może odebrać — bacz to sobie i latego nie potrza mu się przeciwić. Niech się żeni, niech ma swoją uciechę.
Antek przybladł na to przypomnienie i drżeć począł w sobie, aż rznąć przestał.
— Przeciw temu nie powstawaj w oczy, a przychwalaj i mów, że dobrze robi, i zapis, miał wolę, to zrobił… niech ino resztę nam przyobieca — tobie i mojej, a przy świadkach! — dodał chytrze.
— A Józka i Grzela? — zapytał z niechęcią.
— Spłaci się ich! Bo to Grzela mało wybrał? Ady prawie mu co miesiąc posyła do wojska. Mnie ino słuchaj, zrób, jak ci redzę, a nie stracisz. Moja w tym głowa, że już tak pokieruję, co wszystko będzie nasze…
— Jeszcze baran żyje, a już kuśnierz kożuch na nim szyje…
— Mnie słuchaj… Niech ino przyobieca przy świadkach, żeby ino było za co chycić pazurami… sąd jeszcze jest i sprawiedliwość, nie bój się. A jest już jedna zaczepka, boć został gront po twojej matce…
— Wielka parada, cztery morgi — na mnie i na twoją…
— Ale go nie dał tobie ni mojej! A tyle roków sieje i zbiera! Zapłaci wam dobrze za to i z precentami… Przywtórzę raz jeszcze, staremu się w niczym nie przeciw, przychwalaj, przygaduj, na wesele idź, dobrego słowa nie żałuj, a obaczysz, że go narychtujemy… A nie da się dobrocią, to sądy radę mu dadzą… Z Jagusią znacie się dobrze… to i ona mogłaby ci pomóc coś niecoś… jeno jej rzeknij o tym… ona jeszcze lepiej mogłaby starego na naszą stronę przechylić… no, zgoda?… Bo czas mi już iść…
— Zgoda! Ino prędko idź, bym ci w pysk nie dał i za wrota nie wyciepnął! — szepnął przez zęby.
— Co ty, Antek? Co ty? — bełkotał przestraszony, bo Antek puścił kosę i szedł ku niemu blady, ze strasznymi oczami.
— Judasz ścierwa, złodziej! — wychlustywał ze siebie spienioną nienawiścią słowa, aż kowal porwał się i uciekł co tchu.
— Rozum mu się psuje czy co? — myślał już na drodze. — Jakże, dobrą radę dałem… a ten?… Kiej taki głupi, to niech idzie na wyrobek, niech go stary wygoni, pomogę jeszcze do tego… a tak czy owak grontu nie popuszczę… Takiś to ty! W pysk chciałeś mi dać, za wrota wyciepnąć, żem się chciał z tobą podzielić… że kiej do brata przyszedłem z dobrym słowem! Takiś to ty! Aha, sam byś chciał wszystko brać! Niedoczekanie twoje! Wyciągnąłeś ty ze mnie moje zamysły, to już cię, jucho, przyrychtuję, jaż cię frybra angielska potrzęsie! — Rozsrażał się coraz bardziej, bo go wściekłość porywała, że Antek przejrzał jego zamysły i gotów jeszcze wydać przed starym. Tego się najwięcej obawiał.
— Trza temu zapobiec! — zdecydował natychmiast i mimo obawy przed Antkiem zawrócił z powrotem do Borynów.
— Jest gospodarz? — zapytał Witka, któren wprost domu smagał kamieniami na gęsi, pływające po stawie.
— Hale, jest tam! Poszli przecie do młynarzów zapraszać na wesele…
— Wyjdę naprzeciw, niby to się spotkamy! — pomyślał i poszedł ku młynarzowi, ale po drodze wstąpił jeszcze do domu i przykazał żonie pięknie się przyodziać, dzieci zabrać i zaraz, jak przedzwonią południe, iść do Antków.
— Już on ci powie, co robić!… Nic sama nie rób i nie miarkuj, boś głupia, a ino jak będzie potrza, to beknij, ojcowe nogi obłap i proś… a słuchaj dobrze, co ojciec powiedzą i co Antek przódzi mówił będzie…
Z dobry pacierz ją nauczał, a przez okno patrzył, czy ich na moście nie widać.
— Zajrzę do młyna, czy jagłę zrobili. — Dłużyło mu się w domu czekać.
Ale szedł wolno, przystawał a medytował… — Juści, kto go ta wie, co zrobił? Sklął mnie, a gotów zrobić, com redził… to i lepiej, że kobieta przy tym będzie… a nie zrobi, pokłócą się… stary go wypędzi… Tak abo i nie, a zawsze się cosik udrze la siebie… — zaśmiał się radośnie, zatarł ręce, nacisnął kaszkiet i zapiął kapotę, bo wietrzno było i ziąb przejmujący szedł od stawu.
— Przymrozek będzie albo i pluchy nowe — szepnął przystając na moście i spoglądając po niebie… Chmury gnały nisko, bure, ciężkie, jakby obłocone, niby stada nie mytych baranów. Staw pomrukiwał głucho, a czasami chlustał wodą o brzegi, na których gdzieniegdzie wśród czarnych, pochylonych olch i wierzb rosochatych czerwieniły się kobiety pierące szmaty — kijanki trzaskały zajadle po obu brzegach. Na drogach pusto było, gęsi tylko całymi stadami babrały w stężałym błocie i po rowach, zarzuconych opadłymi liśćmi i śmieciami, i dzieci krzyczały przed domami. Koguty zaczęły piać po płotach, jakby na zmianę.
— We młynie prędzej się ich doczekam! — szepnął i poszedł na dół.
Antek zaś po odejściu kowala jął rznąć tak zajadle sieczkę, że całkiem się zatracił w tej robocie i do południa narznął tyle, aż Kuba, któren przyjechał z lasu, wykrzyknął:
— Na cały tydzień będzie tego, no — dziwował się tak głośno, aż Antek oprzytomniał, ladę rzucił, przeciągnął się i poszedł do chałupy.
— Co będzie, to będzie, a trza mi się z ojcem rozmówić dzisiaj! — postanawiał… — Cygan on jest i judasz, ale może i dobrze redzi… Juści, musi on w tym co mieć… — Myślał o kowalu i zajrzał na drugą stronę, ojcową, i wnet się cofnął, bo tam siedziało ze dwadzieścioro dzieci i wszystkie razem a w głos sylabizowały… Roch je nauczał i pilnie baczył, by psich figlów nie stroiły… Chodził se dookoła nich z różańcem w ręku, nasłuchiwał, czasem które poprawił, czasem pociągnął za ucho, czasem pogłaskał, a często gęsto przysiadł i cierpliwie wykładał, jako tam stoi, i pytał, a dzieciska hurmem jedno przez drugie rwały się odpowiadać, jako te indory, kiej je kto podrażni… a tak głośno, że i po drugiej stronie słychać było…
Hanka gotowała obiad i pogadywała z ojcem swoim, starym Bylicą, któren rzadko zachodził, że to schorowany był i ledwie się już ruchał.
Siedział pod oknem, wsparty na kijaszku, i wodził oczami po izbie, to na dzieci, co były cicho się zbiły w kąt, to na Hankę spozierał… siwy był całkiem, wargi mu się trzęsły i głos miał słaby, jakby ptaszęcy, a w piersiach mu cięgiem rzęziało…
— Jedliście śniadanie, co? — pytała cicho.
— I… po prawdzie to Weronka zabaczyła mi dać… i nie upominałem się, nie…
— Weronka psy nawet głodzi, bo tu nieraz do mnie podjeść przychodzą! — zawołała, bo i przy tym gniewała się ze starszą siostrą jeszcze od zeszłej zimy, że to tamta po śmierci matki pobrała wszystko, co pozostało, i oddać nie chciała, to się i prawie nie widywały.
— Bo się u nich nie przelewa, nie… — bronił cicho… — Stach młóci u organisty, to i tam poje i jeszcze czterdzieści groszy za dzień bierze… a w chałupie tyla gąb… że i tych ziemniaków nie starczy… Prawda… że dwie krowy mają i mleko jest… że masło i sery do miasta nosi i ten grosz jaki zbierze… ale zabaczy często dać jeść… juści, nie dziwota… dzieci tyla… a to i wełniaki ludziom tka… i przędzie, i haruje jak ten wół… a bo to dużo mi trza?… Żeby ino w porę… i co dnia… to…
— A to się do nas przenieście na zwiesnę, kiej wam u tej suki tak źle…
— Dyć się nie skarżę, nie narzekam, ino… ino… — głos mu się załamał nagle…
— Popaślibyście gęsi, to dzieci przypilnowali…
Nasi Partnerzy/Sponsorzy: Wartościowe Virtualmedia strony internetowe, Portal farmeceutyczny najlepszy i polecany portal farmaceutyczny,
Opinie o ośrodkach nauki jazy www.naukaprawojazdy.pl, Sprawdzony email marketing, Alfabud, Najlepsze okna drewniane Warszawa w Warszawie.

Valid XHTML 1.0 Transitional