wszystkich jeńców krzyżackich.
A stary Maćko szukał wciąż na krwawym pobojowisku Kunona Lichtensteina - i szczęsny we
wszystkim dnia tego los dla Polaków wydał go wreszcie w jego ręce w zaroślach, w których
przytaiła się garść uchodzących ze strasznego pogromu rycerzy. Blask słońca, który odbił
się w zbrojach, zdradził ich obecność przed pościgiem. Padli wraz wszyscy na kolana i
poddali się natychmiast, lecz Maćko, dowiedziawszy się, iż wielki komtur Zakonu znajduje
się między jeńcami, kazał go stawić przed sobą i zdjąwszy hełm z głowy, zapytał:
- Kunonie Lichtensteinie, zali poznajesz mnie? A on zmarszczył brwi i utkwiwszy oczy w
oblicze Maćka, rzekł po chwili:
- Widziałem cię na dworze w Płocku.
- Nie - odpowiedział Maćko - widziałeś mnie przedtem. Widziałeś mnie w Krakowie, gdym cię
błagał o życie mego bratanka, który za nierozważny napad na ciebie na utratę gardła był
skazan. Wówczas to ślubowałem Bogu i zaprzysiągłem na rycerską cześć, iż cię odnajdę i
spotkam się z tobą śmiertelnie.
- Wiem - odparł Lichtenstein i wydął dumnie usta, chociaż zarazem pobladł mocno - ale
jeńcem twoim teraz jestem i zhańbiłbyś się, gdybyś miecz na mnie podniósł.
Na to twarz Maćka ściągnęła się złowrogo i stała się zupełnie do paszczy wilczej podobna.
- Kunonie Lichtenstein - rzekł - miecza na bezbronnego nie wzniosę, ale to ci powiadam,
że jeśli mi walki odmówisz, tedy cię każę jak psa na powrozie powiesić.
- Nie mam wyboru, stawaj! - zawołał wielki komtur.
- Na śmierć, nie na niewolę - zastrzegł raz jeszcze Maćko.
- Na śmierć.
I po chwili starli siÄ™ z sobÄ… wobec niemieckich i polskich rycerzy. MÅ‚odszy i
zręczniejszy był Kunon, lecz Maćko tak dalece siłą rąk i nóg przeciwnika przewyższał, że
w mgnieniu oka obalił go na ziemię i kolanem brzuch mu przycisnął.
Oczy komtura wyszły z przerażenia na wierzch.
- Daruj! -jęknął, wyrzucając ślinę i pianę ustami.
- Nie! - odpowiedział nieubłagany Maćko.
I przyłożywszy mizerykordię do szyi przeciwnika, pchnął dwukrotnie, a tamten zacharczał
okropnie; fala krwi buchnęła mu ustami, drgawki śmiertelne wstrząsnęły jego ciałem, po
czym wyprężył się i wielka uspokoicielka rycerzy uspokoiła go na zawsze.
Bitwa zmieniła się w rzeź i pościg. Kto nie chciał się poddać, zginął. Wiele bywało w
owych czasach na świecie bitew i spotkań, ale nikt z żywych ludzi nie pamiętał tak
straszliwego pogromu. Padł pod stopami wielkiego króla nie tylko Zakon krzyżacki, ale i
całe Niemcy, które najświetniejszym rycerstwem wspomagały oną "przednią straż" teutońską,
wżerającą się coraz głębiej w ciało słowiańskie.
Z siedmiuset "białych płaszczów" przodujących, jako wodzowie tej germańskiej powodzi,
zostało ledwie piętnastu. Czterdzieści przeszło tysięcy ciał leżało w wiekuistym śnie na
onym krwawym boisku.