Całe wojsko powitało ją okrzykiem tryumfu i uderzyło z taką zapamiętałością w Niemców,
jakby każdej chorągwi przybyło w dwójnasób sił i żołnierzy.
A Niemcy, bici bez miłosierdzia, bez wytchnienia, bez takiej nawet przerwy, jakiej
piersiom trzeba dla złapania oddechu, parci ze wszystkich stron, naciskani, rażeni
nieubłaganie ciosami mieczów, siekier, toporów, maczug, poczęli znów chwiać się i
ustępować. Tu i owdzie ozwały się głosy o litość. Tu i owdzie wypadał ze skrzętu jakiś
zagraniczny rycerz z twarzą zbielałą ze strachu i zdumienia i uciekał w zapamiętaniu,
gdzie go niósł niemniej przerażony rumak. Większość białych płaszczów, które na zbrojach
nosili bracia zakonni, leżała już na ziemi.
Więc ciężki niepokój ogarnął serca przywódców krzyżackich, gdyż zrozumieli, że cały ich
ratunek tylko w mistrzu, który dotychczas w pogotowiu stał na czele szesnastu odwodowych
chorągwi.
On zaś, patrząc z góry na bitwę, zrozumiał także, że chwila nadeszła, i ruszył swe
żelazne hufce, tak jak wicher porusza ciężką, niosącą klęskę chmurę gradową.
Lecz wcześniej jeszcze, przed trzecią linią polską, która dotąd nie brała udziału w boju,
zjawił się na rozhukanym rumaku, czuwający nad wszystkim i baczny na przebieg bitwy,
Zyndram z Maszkowic.
Stało tam wśród polskiej piechoty kilka rot zaciężnych Czechów. Jedna z nich zachwiała
się jeszcze przed spotkaniem, ale zawstydzona w porę, została na miejscu i rzuciwszy
swego dowódcę, płonęła teraz żądzą bitwy, aby wynagrodzić męstwem chwilową słabość. Lecz
główne siły składały pułki polskie, złożone z konnych, ale nie pancernych, ubogich
włodyków, z piechot miejskich i najliczniejszych kmiecych, zbrojnych w rohatyny, w
ciężkie oszczepy i w kosy, osadzone sztorcem na drągach.
- Gotuj się! gotuj! - wołał ogromnym głosem Zyndram z Maszkowic, przelatując jak
błyskawica wzdłuż szeregów.
- Gotuj się! - powtórzyli mniejsi przywódcy. Więc kmiecie, zrozumiawszy, że przychodzi na
nich czas, po-opierali drągi od dzid, cepów i kos o ziemię i przeżegnawszy się krzyżem
świętym, poczęli popluwać w pracowite, ogromne dłonie.
I dało się słyszeć przez całą linię to złowrogie popluwanie, po czym chwycił każdy broń i
nabrał tchu. W tej chwili przyleciał do Zyndrama pachołek z rozkazem od króla i szepnął
mu coś zdyszanym głosem do ucha, a on, zwróciwszy się do piechurów, machnął mieczem i
zakrzyknął:
- Naprzód!
- Naprzód! ławą! równo! -rozległy się wołania przywódców.
- Bywaj! Na psubraty! W nich!
Ruszyli. By zaś iść krokiem równym i nie łamać szeregów, poczęli wszyscy razem powtarzać:
- Zdro - waś - Ma - ry -ja - Łas - kiś - peł - na - Pan -z To - bą!...
I szli jak powódź. Szły pułki najemne i pachołkowie miejscy, kmiecie z Małopolski i
Wielkopolski i Ślązacy, którzy przed wojną schronili się do Królestwa, i Mazury spod