nieszczęsna Źmujdź. Niemcy wytoczyli z niej potoki krwi, a jednak na każde wezwanie
Witolda zrywała się do nowych bojów. I teraz jakby w przeczuciu, że niedola jej skończy
się wkrótce raz na zawsze, przyciągnęła tu przejęta duchem tegoż Skirwoiłły, którego samo
imię przejmowało Niemców wściekłością i trwogą. Ogniska żmujdzkie stykały się wprost z
litewskimi, gdyż ten sam był to naród, ten sam obyczaj i mowa.
Lecz przy wjeździe do litewskich obozów posępny obraz uderzył oczy rycerzy. Oto na zbitej
z okrąglaków szubienicy zwieszały się dwa trupy ludzkie, które wiatr kołysał, huśtał,
okręcał i podrzucał z taką siłą, że aż bale szubienicy skrzypiały żałośnie. Chrapnęły na
widok trupów i przysiadły nieco na zadach konie, więc rycerze poczęli się żegnać
pobożnie, a gdy przejechali, Powała rzekł:
- Kniaź Witold był razem z królem, a ja byłem przy królu, gdy przywiedziono tych
winowajców. Już poprzednio skarżyli się nasi biskupi i panowie, że Litwa zbyt okrutnie
wojuje i kościołów nawet nie oszczędza. Więc gdy ich przywiedziono (a byli to znaczni
ludzie, ale Najświętszy Sakrament nieszczęśnicy pono znieważyli), napęczniał kniaź tak
gniewem, że strach było nań spojrzeć - i powiesić im się kazał. To niebożęta sami
szubienicę utwierdzić musieli i sami ci się powiesili, a jeszcze jeden drugiego naganiał:
"Nuże, prędzej, bo kniaź się gorzej rozgniewa!" I strach padł na wszystkich Tatarów i
Litwinów, bo oni nie śmierci, ale książęcego gniewu się boją.
- Ba, pomnę - rzekł Zbyszko - że gdy onego czasu w Krakowie król rozgniewał się na mnie o
Lichtensteina, to młody kniaź Jamont, który był rękodajnym królewskim, też zaraz radził
mi się powiesić. I z dobrego serca dawał tę radę, chociaż byłbym go za nią pozwał na
udeptaną ziemię, gdyby nie to, że i tak mieli mi, jako wiecie, szyję uciąć.
- Kniaź Jamont nauczył się już rycerskich obyczajów -odrzekł Powała.
Tak rozmawiając, minęli wielki obóz litewski i trzy świetne pułki ruskie, z których
najliczniejszy był smoleński, a wjechali do polskiego obozu. Stało tam pięćdziesiąt
chorągwi - jądro i zarazem czoło wszystkich wojsk. Zbroje tu były lepsze, konie
ogromniejsze, rycerstwo bardziej ćwiczone, w niczym zachodniemu nie ustępujące. Siłą
członków ciała, wytrwałością na głód, zimno i trudy przewyższali nawet ci dziedzice z
Wielko- i Małopolski bardziej dbałych o wygody wojowników z Zachodu. Obyczaj ich był
prostszy, pancerze grubiej kowane, ale hart większy, a ich pogardę śmierci i niezmierną w
boju uporczywość podziwiali już swego czasu nieraz przybyli z daleka francuscy i
angielscy rycerze.
De Lorche, który znał polskie rycerstwo od dawna, tak też mówił:
- Tu cała siła i cała nadzieja. Pamiętam, jako w Malborgu nieraz narzekano, że w bitwie z
wami każdą piędź ziemi trzeba rzeką krwi okupić.
- Rzeką też i teraz krew popłynie - odpowiedział Maćko. -Bo i Zakon nigdy dotychczas
takiej potęgi nie zebrał. Na to zaś Powała:
- Powiadał rycerz Korzbóg, który od króla do mistrza z listami jeździł, iż Krzyżacy
mówią, że ni cesarz rzymski, ni żaden król nie ma takiej potęgi i że Zakon mógłby