tylko gładka dziewka, ale i zaradna, bo Cztanowi niejeden woli z drogi ustąpić, a ona go
po włochatym pysku bije i za nozdrza ci go wodzi jako niedźwiedzia na łańcuchu.
Rozweselił się, usłyszawszy to, stary rycerz.
- Widzisz ją! wszystkie baby jednakie! Jagienka, i ty taka będziesz! Chwała Bogu, że nie
było z tymi dwoma zabijakami kłopotu, bo szczerze mówiąc, aże mi to dziwno, że na
Bogdańcu złości nie wywarli.
- Cztan chciał, ale Wilk, który był mądrzejszy, nie dał mu. Przyjechał do nas do
Zgorzelic pytać, co się z Jagienką stało? Rzekłem, iż pojechała po opatowe dziedzictwo. A
on powiada: "Czemu zaś mi Maćko o tym nie mówili?" Więc ja znów na to: "A cóż to,
Jagienka twoja, żeby ci się mieli opowiadać?!" On też, pomyślawszy chwilę: "Prawda, mówi,
że nie moja". I jako to rozum miał bystry, zaraz widać pomiarkował, że was i nas sobie
zjedna, jeśli Bogdańca będzie przed Cztanem bronił. Potykali się też na Ławicy wedle
Piasków i poszczerbili się wzajem, a potem pili na umór, jak to im się zawdy przytrafiało.
- Panie świeć nad Wilkową duszą - rzekł Maćko. I odetchnął głęboko, rad, że w Bogdańcu
nie znajdzie innych szkód nad te, których długa jego nieobecność mogła być przyczyną.
Jakoż i nie znalazł; owszem, pomnożył się nawet dobytek w stadach, a z niewielkiego
stadka świerzop były już źrebaki dwulatki, niektóre - po bojowych fryzyjskich ogierach
nad zwykłą miarę rosłe i silne. Szkoda znalazła się tylko w tym, że kilku brańców
uciekło, ale niewielu, bo mogli uciekać wyłącznie do Śląska, a tam niemieccy lub
zniemczeni rabusie-rycerze gorzej obchodzili się z jeńcami niż szlachta polska. Stare,
ogromne domisko pochyliło się jednakże znacznie do upadku. Popękały polepy, skrzywiły się
ściany i pułapy, a modrzewiowe belki zrębione przed dwustu albo i więcej laty poczęły
próchnieć. We wszystkich izbach, które zamieszkiwał ongi liczny ród Gradów Bogdanieckich,
zaciekało w czasie obfitych dżdżów letnich. Dach zdziurawiał i pokrył się całymi kępami
zielonych i rudych mchów. Cała budowa przysiadła i wyglądała jak grzyb rozłożysty, ale
zmurszały.
- Źeby był starunek. toby jeszcze trwało, bo od niedawna zaczęło się psować - mówił Maćko
do starego karbowego Kondra-ta, który pod nieobecność panów zawiadował majętnością.
A po chwili:
- Ja bym i tak do śmierci domieszkał, ale Zbyszkowi kasztel się patrzy.
- O dla Boga! Kasztel?
- He! Albo co?
Była to ulubiona myśl starego postawić Zbyszkowi i przyszłym jego dzieciakom kasztel.
Wiedział, że szlachcica, który nie w zwykłym dworcu, ale za rowem i częstokołem siedzi, a
przy tym czatownię ma, z której straż spogląda na okolicę, zaraz i sąsiedzi "za coś
uważają" -i o urząd mu łatwiej. Dla siebie niewiele już żądał Maćko, ale dla Zbyszka i
jego synów nie chciał na małym poprzestać, tym bardziej teraz, gdy majętność wzrosła tak
znacznie.
"Niechby jeszcze Jagienkę wziął - myślał - a z nią Moczydoły i opatowe dziedzictwo: nikt