wżdy to Jagiełłowe dziedzictwo, który jeden, kogo chce, księciem na Litwie stanowi -
przeto się hamujcie, aby was nie pokarał nasz wielki król!" Na co mistrz mówił, że jeśli
król jest prawdziwym panem Litwy, niechże nakaże Witoldowi, by wojny zaniechał i Zakonowi
Źmujdź wrócił - gdyż inaczej Zakon musi uderzyć w Witolda tam, gdzie go dosięgnąć i
zranić może. I w ten sposób spory wlokły się od rana do wieczora jakoby błędną drogą
idącą w kółko. Król, nie chcąc się do niczego zobowiązać, niecierpliwił się coraz
bardziej i mówił mistrzowi, ze gdyby Źmujdź była pod krzyżacką ręką szczęśliwa, nie
poruszyłby się Witold i jednym palcem, bo nie znalazłby ni pozoru, ni przyczyny. Mistrz,
który był człowiekiem spokojnym i lepiej od innych braci zdawał sobie sprawę z potęgi
Jagiełłowej, starał się króla ułagodzić i nie zważając na szemranie niektórych
zapalczywych i dumnych kom-turów, nie szczędził pochlebnych słów, a chwilami uderzał i w
pokorę. Ale że nawet w tej pokorze nieraz odzywały się ukryte pogróżki, przeto nie wiodło
to do niczego. Układy o rzeczy ważne rozchwiały się prędko i drugiego już dnia poczęto
mówić tylko o sprawach pomniejszych. Natarł król ostro na Zakon o utrzymywanie kup
łotrów, o napaści i grabieże nad granicą, o porwanie Jurandówny i małego Jaśka z
Kretkowa, o mordowanie kmieciów i rybaków. Mistrz wypierał się, wykręcał, przysięgał, że
to było bez jego wiedzy, i wzajem wyrzuty czynił, że nie tylko Witold, ale i rycerze
polscy pomagali pogańskim Źmujdzinom przeciw Krzyżakowi - na dowód czego przytoczył Maćka
z Bogdańca. Szczęściem, wiedział już król przez Powałę, czego rycerze z Bogdańca szukali
na Źmujdzi - i umiał na zarzut odpowiedzieć, tym łatwiej, że w orszaku jego był Zbyszko,
a w mistrzowym obaj von Badenowie, którzy przybyli w tej nadziei, że zdarzy im się może z
Polakami w szrankach potykać.
Ale nie było i tego. Chcieli Krzyżacy, w razie gdyby im gładko poszło, zaprosić wielkiego
króla do Torunia i tam przez kilka dni wyprawiać na jego cześć uczty i igrzyska, ale
wobec nieuda-łych układów, które zrodziły zobopólną niechęć i gniew, brakło do zabaw
ochoty. Na boku tylko w porannych godzinach między sobą popisywali się nieco wzajem
rycerze siłą i zręcznością, lecz jak mówił wesoły kniaź Jamont, poszło i to pod włos
Krzyżakom, gdyż Powała z Taczewa okazał się tęższym na rękę od Arnolda von Baden, Dobek z
Oleśnicy kopią, a Lis z Targowiska skakaniem przez konie wszystkich przewyższył. Przy tej
sposobności porozumiewał się Zbyszko z Arnoldem von Baden o okup. De Lorche, który jako
grabia i pan wielkiego znaczenia patrzył na Arnolda z góry. sprzeciwiał się temu.
twierdząc, iż sam wszystko na siebie bierze. Zbyszko jednak mniemał, że cześć rycerska
nakazuje mu zapłacić tę ilość grzywien, do której się zobowiązał, i dlatego chociaż sam
Arnold chciał spuścić z ceny, nie przyjął ani tego ustępstwa, ani pośrednictwa pana de
Lorche.
Arnold von Baden był człowiekiem dość prostym, którego największą zaletę stanowiła
olbrzymia siła ramienia, dość głupowa-tym, nieco na pieniądze łakomym, ale prawie
uczciwym. Nie było w nim chytrości krzyżackiej i dlatego nie ukrywał przed Zbyszkiem. z
jakiej przyczyny nie chce spuścić z umówionej ceny: "Do układów - mówił - między wielkim