uderzyć w ten dom lub pułap zapaść się na głowy biesiadników.
Lecz ze złotego niewodu upiętego pod pułapem padały tylko róże, a natomiast na wpół pijany już
Winicjusz mówił jej:
— Widziałem cię w domu Aulusów przy fontannie i pokochałem cię. Był świt i myślałaś, że nikt nie
patrzy, a jam cię widział… I widzę cię taką dotąd, chociaż kryje mi cię to peplum. Zrzuć peplum jak
Kryspinilla. Widzisz! Bogowie i ludzie szukają miłości. Nie ma prócz niej nic w świecie! Oprzyj mi
głowę na piersiach i zmruż oczy.
A jej tętna biły ciężko w skroniach i rękach. Ogarniało ją wrażenie, że leci w jakąś przepaść, a ten
Winicjusz, który przedtem wydawał jej się tak bliskim i pewnym, zamiast ratować, ciągnie ją do niej.
I uczuła do niego żal. Poczęła się znów bać i tej uczty, i jego, i siebie samej. Jakiś głos, podobny do
głosu Pomponii, wołał jeszcze w jej duszy: „Ligio, ratuj się!”, ale coś mówiło jej także, że już za
późno i że kogo obwiał podobny płomień, kto to wszystko, co działo się na tej uczcie, widział, w kim
serce tak biło, jak biło w niej, gdy słuchała słów Winicjusza, i kogo przejmował taki dreszcz, jaki
przejmował ją, gdy on przybliżał się do niej, ten jest już zgubiony bez ratunku. Czyniło jej się słabo.
Chwilami zdawało jej się, że zemdleje, a potem stanie się coś strasznego. Wiedziała, że pod groźbą
gniewu cezara nie wolno nikomu wstać, póki nie wstanie cezar, ale choćby i tak nie było, nie
miałaby już na to sił.
Tymczasem do końca uczty było daleko. Niewolnicy przynosili jeszcze nowe dania i ustawicznie
napełniali kruże winem, a przed stołem, ustawionym w otwartą z jednej strony klamrę, zjawili się
dwaj atleci, by dać gościom widok zapasów.
I wnet poczęli się zmagać. Potężne, świecące od oliwy ciała utworzyły jedną bryłę, kości ich
chrzęściały w żelaznych ramionach, z zaciśniętych szczęk wydobywał się zgrzyt złowrogi. Chwilami
słychać było szybkie, głuche uderzenia ich stóp o przytrząśniętą szafranem podłogę, to znów
stawali nieruchomie, cichli i widzom wydawało się, że mają przed sobą grupę wykutą z kamienia.
Oczy Rzymian z lubością śledziły grę straszliwie napiętych grzbietów, łyd i ramion. Lecz walka nie
trwała zbyt długo, albowiem Kroto, mistrz i przełożony szkoły gladiatorów, niepróżno uchodził za
najsilniejszego w państwie człowieka. Przeciwnik jego począł oddychać coraz śpieszniej, potem
rzęzić, potem twarz mu posiniała, wreszcie wyrzucił krew ustami i zwisł.
Grzmot oklasków powitał koniec walki, zaś Kroto, oparłszy stopy na plecach przeciwnika,
skrzyżował olbrzymie ramiona na piersiach i toczył oczyma tryumfatora po sali.
Weszli następnie udawacze zwierząt i ich głosów, kuglarze i błazny, lecz mało na nich patrzono, gdyż
wino ćmiło już oczy patrzących. Uczta zmieniała się stopniowo w pijacką i rozpustną orgię. Syryjskie
dziewczęta, które poprzednio tańczyły taniec bachiczny, pomieszały się z gośćmi. Muzyka zmieniła
się w bezładny i dziki hałas cytr, lutni, cymbałów armeńskich, sistr egipskich, trąb i rogów, gdy zaś
niektórzy z biesiadników pragnęli rozmawiać, poczęto krzyczeć na muzykantów, by poszli precz.
Powietrze przesycone zapachem kwiatów, pełne woni olejków, którymi śliczne pacholęta przez
czas uczty skrapiały stopy biesiadników, przesycone szafranem i wyziewami ludzkimi stało się
duszne; lampy paliły się mdłym płomieniem, poprzekrzywiały się wieńce na czołach, twarze
pobladły i pokryły się kroplami potu.