lektory on-line

Przedwiośnie - Stefan Żeromski - Strona 41

— Idź! Idź! Idź! Idź, chłoptysiu! Patrioto kochany! Żołnierzyku nieustraszony! Idź! Poskarż się wujciowi Gajowcowi! On cię pocieszy! On ci to wszystko wytłumaczy. Zaprzeczy! On ci da wyjaśniającą odpowiedź na wszystkie plotki wywrotowców, zdrajców, wrogów…
------------------------------------------------
Idąc ulicami miasta, gdy mgła zimowa zwisała nad opuchłymi domami, Cezary wodził się za bary ze swoją duszą. Słyszał wewnątrz siebie krzyk przeraźliwy swego ojca i łkanie głuche matki. Kołysał się tu i tam, nie wiedząc, gdzie jest droga. Zaprzeczał jednym, zaprzeczał drugim, a swojej własnej drogi nie miał pod stopami.
— Otom dopiero dostał po twarzy! — szeptał w ostatecznym upadku.
Cóż mógł poradzić na to wszystko — sam jeden? Śmiech Lulka, skierowujący go do Gajowca, zagrodził mu drogę do Gajowca. Nie było nikogo, nikogo…
Wyszedł na szeroką ulicę. Było tu pełno ludzi, rozbryzgujących nogami rzadkie błoto. Śnieg z ulic pozgarniany tworzył jakoweś szańce wzdłuż chodników. Ludzie pomykali tymi chodnikami. Nogi ich tonęły w wilgoci i brudzie, a głowy zanurzały się we mgłę wielkomiejską. Wszyscy razem tworzyli dziwaczną fantasmagorię człowieczego życia. W głowie Cezarego huczały słowa oskarżeń. W jego uszy wrzynał się śmiech wszystkich tamtych. Oskarżali go! Przeciwko niemu kierowali wszystkie te straszliwe historie i swój śmiech bezlitosny. Czego chcieli od niego? Ach, czuli w nim przecież wroga, ponieważ uczestniczył w bitwach przeciwko armii czerwonej. Dlatego otoczyli go kołem tak zaciekłej nienawiści. Gdyby nie to, że się bił w bitwach i szedł polami na przełaj, szukając ojcowskich szklanych domów… Zaniosła się w nim męczarnia, jak wycie samotnego psa w pustym polu.
— Chcą tu stworzyć raj ziemski — taki jak w Baku — mruknął do siebie. Ten śmiech poczciwy pokrzepił go trochę i wsparł jak dobry kolega. Cezary zapiął się lepiej i szybciej poszedł przed siebie. Było mu zimno. Lepka wilgoć topniejącego śniegu, przepojonego nawozem i uryną, wsączała się w ciało aż do kości. — Napić się czego! Rozgrzać się, u diaska!
Wnet zobaczył przed sobą ogromne tafle okienne modnej kawiarni. Siarczysta muzyka wzywała jak wołanie. Cezary wszedł do środka. Było pełno jak w ulu. Pracowite pszczółki paskarskie brzęczały w ogromnej sali. Po długim szukaniu znalazło się wolne miejsce przy stoliku, już przez kilku paskarzy zajętym. Baryka poprosił skinieniem głowy o pozwolenie zajęcia miejsca i otrzymał niechętne skinienie. Kazał podać sobie herbaty z odrobiną rumu. Ażeby tamci nie myśleli, że interesuje się ich szwindlami, odwrócił się do okna. Całej tej kawiarni prawie nie widział, a muzyki jakby nie słyszał. Miejsce było w pobliżu wielkiego okna. Zdawało się, że szyby nie ma, i że się jest na powietrzu. Pośrodku ulicy, na podłużnym podwyższeniu z kamieni ciosanych przechadzał się posępny policjant w dobrym, ładnym i zgrabnym uniformie.
Pięć kroków w jednym kierunku: — raz — dwa — trzy — cztery — pięć… Pięć kroków w przeciwnym kierunku: — raz — dwa — trzy — cztery — pięć… Tam — zwrot — nazad. Istne wahadło.
„A! to jeden z tych, co ołówek wsuwa między palce skazańców, a potem te palce ściska maszynką specjalną. Jeden z tych, co drąg żelazny przesuwa między ręce i nogi splecione, tworząc z człowieka kółko…”
Podparłszy brodę pięściami Baryka przypatrywał się tej potwornej figurze. Obserwował pilnie tego kata. Mierzył go od stóp do głów uważnym spojrzeniem. A po wypiciu odrobiny rumu zdało mu się w półsennym przywidzeniu, że to on sam tam stoi na kamiennym nadbruku, ubrany w policyjny uniform. Zdało mu się w półsennym drzemaniu, że to on tam chodzi i wraca, winowajca wszechzłego.
Patrzy nieprzerwanie przezornym wejrzeniem w trzeszczącą i burzliwą rzekę rzeczy. Oszołamia dookoła jego głowę natłok łoskotu, łomota w czoło, niczym odgłos młotów tłukących w kowadło. Lecz głowa jest wciąż pilnie gotowa i wciąż pełna spokojnej uwagi. Nikt jej nie odwróci i nic jej nie odwróci od oblicza tej dalekiej ulicy. Nie odwróci jej płacz synka chorego. Cóż — że go lekarz w tej chwili z boku na bok przewraca szukając złowrogiej wysypki? Cóż — że boleść się pod mundurem otwiera jak rana, zbójeckim zegadłem otwarta?
Pięć kroków w jednym kierunku: — raz — dwa — trzy — cztery — pięć… Pięć kroków w przeciwnym kierunku: — raz — dwa — trzy — cztery…
Nikt nie zobaczy łez przez wnętrze płynących i nikt nie usłyszy skargi z warg zaciśniętych głucho. Wokoło, wysoko i nisko, niewzruszone cegły nieme, zdeptane i oślizgłe kamienie, głuchy beton, zardzewiałe żelazo, ślepy tynk i zapotniałe szyby. Patrzą zimne, na poły zapotniałe szyby. Piętrzą się domy ceglane, usiłujące naśladować cios i marmur nędzną swą farbą. Niewzruszona jest wielka elektryczna latarnia, co nawet za dnia nad głową policjanta w ciemną, mglistą dalekość połyska. Dookoła wirują w prawo i w lewo chybkie samochody, wiozące wygodnie i pieczołowicie wytworne Żydowice w karakułach, nuworysiów w drogich bobrach, dygnitarzy w drogich kortach. Ze wszystkich ludzi pędzących on jeden jest niewzruszony jako latarnia nad głową, jak cegły w ścianę wmurowane, jak kamienie, jak szkło wprawione — uwięziony jak żelazo i beton.
Tam i sam idzie i powraca, podobny do wahadła, które uciekający piasek ludzi we dwie strony rozdziela. Mechanicznym ręki skinieniem rozdziela trzeszczącą i burzliwą rzekę rzeczy w tę lub w tę stronę. Czasami popędza życie. Oto tam daje skinienie pośpiechu znędzniałemu Żydzinie, który pcha wózek ręczny, pełen jakiegoś srogiego ciężaru. Dyszel walczy z jego bezsilnymi rękami, wbija się w dekę piersi, celuje nawet we wstydliwe części ciała, ażeby je — broń Boże! — uszkodzić. Jakże to wielki ciężar być musi, skoro go popchnąć tak trudno! Kółka wpadają w wyboje drewnianego bruku i siła jednej pary rąk chudych, jednej deki piersiowej i jednego brzuszyny nie może ich stamtąd wydobyć, pchnąć, potoczyć. Dyszel — jest to wróg osobisty, kat, napastnik i oprawca. Czy nie lepiej by było ciągnąć ten wóz na wzór konia, niż go po ludzku popychać? Urocza czapeczka z małym daszkiem — zamaskowana jarmułka — niezbyt długi surdut do kolan — zamaskowany chałat — nie bardzo ciepły na tak wilgotną porę, zanadto ciepły na pracę tak intensywną. Troszkę zanadto zachlapane spodnie — brr! — zachlapane żydowskie spodnie! Nieco zanadto przemoczone skarpetki — brr! — przemoczone żydowskie skarpetki! Wykrzywione napiętki misternych kamaszków ślizgają się z wyboju do wyboju, chude nogi plączą się w portkach przegniłych, oblepionych wszystkimi kałami ulicy.
Ach, jakże bolesne spojrzenie obracają na pana posterunkowego te żyjące zwłoki człowiecze! Pot leje się strugą po twarzy zielonej. Cera tej twarzy, zaprawdę, nie pasuje do tej wrzącej, wielkomiejskiej ulicy, do ulicy kipiącej od siły żywota — lecz pasuje do rozkoszy spoczynku pod gliną żółtawą i pod darnią zieloną. I cóż tak nadzwyczajnie tkliwego? Zapalenie płuc włóknikowe i wyżej wzmiankowane suchoty, na które umiera co roku dwadzieścia pięć tysięcy pogłowia. Jeden z dwudziestu pięciu tysięcy — przewalaj!
— No! — słychać wreszcie głos rozkazu.
Czyż to pan posterunkowy rozmyśla w sercu swym tej minuty:
„Czemuż, bracie, popychasz ten ciężar nad siły? Czemuż niszczysz ostatnie bicie serca dźwiganiem tego nadmiernego cudzego ciężaru?”
„Ażeby, bracie, kęs chleba umiamlać żuchwami i przełknąć łyk wódki”.
Nie wyłamie się obłęd ze swego tajnego łożyska, żeby ująć zły dyszel i popchnąć pospołu z tragarzem ten ciężar nad siły.
— Pięć kroków w jednym kierunku: — raz — dwa — trzy — cztery — pięć. Pięć kroków w przeciwnym kierunku: — raz — dwa — trzy — cztery…
Nie wzruszą go mali złodzieje węglowi, wybiegający z zaułków, z zakamarków, z nor, ze szczelin — jak szczury. Gdy wielki wóz z węglem zajeżdża, aby zaopatrzyć pana w solidnie malowanej kamienicy w ciepło doskonałe na te dni srogiej zimy — gdy ogromni, czarni ludzie z czarnymi workami na głowach miotać poczną wielkie bryły w ohydne okno piwnicy — gdy konie dymią, ludzie stękają i klną, a mokry, czarny miał opada ku zgryzocie przechodniów na oślizgłe chodniki — zjawiają się, jakby ich ziemia przemarznięta wydaliła ze szczelin między grudą, jakby ich wiatr północny wywiał spomiędzy zasp śniegu.
Wykwitają z niczego i znikąd, jako drzewka mrozu na szybie ciepłego pańskiego mieszkania. Każdy z nich ma w ręku koszyczek wiklowy albo torbę u pasa, zeszytą z brytów zgrzebnych, ocalałych z jakowychś fartuchów roboczych. Każdy ma w ręku miotełkę, zwitek brzozy, uszczknięty kędyś sposobem kradzionym z solidnych mioteł stróżowskich, może niecnotliwie pozbieranych za oczami właściciela w sklepie mioteł. Szybciej niż stada wróbli spadających na żer rozsypany, ruchy prędkimi jako mgnienie oka, podrygi, skoki i obroty nagłymi, w prysiudy i okrakiem chłopcy zmiatają pył rozpryśnięty z gzemsów betonu na chodniku, z błotnistych garbów i dziur jezdni. Chwytają palcami kosteczki najmniejsze, okruszyny od złomów odbite, bryłki minimalne. Wygrzebują czerwonymi rękami miał płynący pospołu z gęstą treścią rynsztoka. Wprawnymi ruchami, chybkimi podrzuty chowają miazgę uzgarnianą do torb i koszyków. Wszystko to zwinnie, szybko, w lot, w skok, w mig, nim pan posterunkowy zawróci, nim spojrzy, nim dostrzeże, nim skoczy, aby bronić własności każdego, kto posiada pieniądze. Wtedy rozpierzchają się jako szpaki, chyłkiem, między automobilami mkną jak myszy, wyrywają ni to rącze szczenięta, wieją na wsze strony jako wiater, znikają jako mary, wsiąkają w ziemię na wzór deszczu.
I znowu pan posterunkowy zimnym okiem spogląda na przelatujące auta, na ich barwy wielorakie — szare, zielone, granatowe — na ich kształty coraz inne. Słucha ich porykiwania i pobekiwania, prawidłowego w tym chaosie. Przestrzega porządku w ich biegu bez końca. Ślizga się po nim zimne spojrzenie pana w głębi, w którego skupionej postaci mkną wielkie sprawy, wielkie afery, wielkie interesy, wielkie zyski. Tam pan w okularach na nosie, w okularach wielkich jak koła wózka bezsilnego Żydziaka. Wielkie pomysły, wielkie intrygi, wielkie plany. Pan z uśmiechem na ustach, z rozkoszną dumą we wzroku: wizyta, czarująca rozmowa, spotkanie.
Pani bladolica w lutry otulona nadobnie. Szczęście jej — to te lutry. Po to żyje, by je na sobie pokazywać tym wszystkim, co biegną zziębnięci. Przejmujący zapach perfum. Panna czarująca z prawej strony, panna blondynka z lewej. Oficer. Co za rozszalałe spojrzenia! O wolności! O swawolna rozkoszy! O życie! O szczęście! O młodości, młodości! Wśród nich wszystkich między karawanem i frachtowym ogromem, pośród nabitych tramwajów i zabryzganych dorożek przesuwa się chyłkiem ananas. Kapelusik przekrzywiony na ucho. Ucho spuszczone do aksamitnego kołnierza od watówki. W kłach papieros. Łapy w głębokich kieszeniach. Buty wyczyszczone do glancu, dopiero co na rogu.
Jesteś, zbóju! Gdy wszyscy śpią lub się duszą w lubieżnych objęciach — ci, co mkną w autach, i ci, co się tłuką w dorożkach, co się gniotą i popychają w tramwajach, i ci, co brną chlapiąc brudną cieczą po betonie — ci, co drzemią po szynkach, albo bezsennie, do pękania mocnej czaszki, pracują — pan posterunkowy powstaje. Kiedy psa żal wygonić w noc okrutną, bo deszcz tnie, wicher wyje, ziąb, szaruga — oto się skrada w nocy, żeby zakołatać we drzwi zbója, co już stu niewinnych położył — o czym nikt nie wie. Każe mu tam drzwi otworzyć! A tamten nie śpi. Czeka. Podnoszą wraz krótkie lufy i obadwaj patrzą się w ciemność śmiertelnymi luf jamami. Któryż pierwszy pochwyci sposobną sekundę?
Któryż którego weźmie na muchę? Któryż którego ubiegnie? Pięć kroków w prawo. — Zwrot. — Pięć kroków w lewo.
Ach, panie posterunkowy, ach, panie posterunkowy, czemuż masz smutną twarz? Masz przecie prawo prądem elektrycznym doświadczać, masz prawo wkładać ołówki między palce, a potem je ściskać maszynką. Na tobie stoi, na tobie polega ten cały oto wirujący świat. Gdyby nie ty, spokojny i uważny, skoczyliby sobie do gardzieli i skłębiliby się w jedno wężowisko żądz. Zdarliby ze siebie nawzajem nie tylko szmaty i bieliznę, ale wyłupiliby sobie oczy nawzajem i z dygocących wnętrzności wyszarpaliby żywą duszę, żeby ją w tym oto błocie ulicy nogami rozdeptać.
Ach, panie posterunkowy, ach, panie posterunkowy, czemu masz smutną twarz?
Dźwigając ociężałą głowę na pięściach, Baryka zalewał się gorzkimi myślami. Wciąż nie wiedział, dokąd iść z tej kawiarni, wciąż się wahał. Wspomniało mu się wtedy jedno zdanie z Platona, z Obrony Sokratesa, którą jeszcze tak niedawno w bakińskiej szkole tłumaczył:
„Odzywa się we mnie głos jakiś wewnętrzny, który ilekroć się odzywa, odwodzi mię zawsze od tego, cokolwiek w danej chwili zamierzam czynić, sam jednak nie pobudza mię do niczego”…
Znali się na tym głosie wewnętrznym starzy mądrale. Wiedzieli, iż taki głos, dajmonion wewnętrzny, trapi i zwodzi człowieka. Nazywali go głosem wieszczym, zjawiskiem pochodzącym od bóstwa. Cóż by było prostszego, jak prosto z tej kawiarni wrócić na tamto zebranie, wyznać swoją omyłkę, wypalić orację jak sto tysięcy diabłów, ściągnąć na swoją głowę sto tysięcy oklasków — poruszyć sto tysięcy czynów takich, że od nich ta stara ziemia, co już jęków wysłuchała tyle, znowu by jękła jak nigdy. Cóż? Kiedy wewnętrzny głos wieszczy odwodzi, iż ta droga nie prowadzi nigdzie. Ta droga prowadziłaby w krwawą próżnię…
------------------------------------------------
Trzeba jednak było iść na robotę, do Gajowca. Cezary miał nadzieję, że „starego” nie zastanie o tej porze w domu, więc można będzie spokojnie pracować, można będzie doprowadzić do ładu imaginację sflaczałą. Jak na złość, Gajowiec *sterczał* w domu. Ujrzawszy go Baryka, zamiast pożądanego uspokojenia sflaczałej imaginacji, poczuł najpiekielniejszą zaciekłość. Ledwie się przywitał, rzekł z diabelską uciechą:
— Wracam z zebrania komunistów.
— Powinszować znajomości!
— A gdzież mam chodzić?
— Jak to — gdzie masz chodzić? Masz się uczyć medycyny.
Nasi Partnerzy/Sponsorzy: Wartościowe Virtualmedia strony internetowe, Portal farmeceutyczny najlepszy i polecany portal farmaceutyczny,
Opinie o ośrodkach nauki jazy www.naukaprawojazdy.pl, Sprawdzony email marketing, Alfabud, Najlepsze okna drewniane Warszawa w Warszawie.

Valid XHTML 1.0 Transitional