ksiądz, że Krzyżacy, byle otrzymali pieniądze, łatwo i starego rycerza wypuszczą, i nie
będą żądali, aby młody stawił się osobiście.
- Jedź do Płocka - rzekł na drogę Tolimie ksiądz - i weź od tamtejszego księcia glejt.
Inaczej pierwszy lepszy komtur złupi cię i samego uwięzi.
- Ba! przecie ich znam - odrzekł stary Tolima. - Wzdyć umieją oni łupić nawet i tych,
którzy z glejtami przyjeżdżają.
I pojechał. Ale niebawem pożałował ksiądz Kaleb, że samego Zbyszka nie wyprawił. Bał się
on wprawdzie, że w pierwszych chwilach boleści nie potrafi się młodzian sprawić jak
należy lub może przeciw Krzyżakom wybuchnie i na niebezpieczeństwo się poda; wiedział
również, że trudno mu będzie zaraz odjechać od kochanej trumny, w świeżym żalu, w świeżym
osieroceniu i wnet po takiej strasznej a bolesnej podróży, którą gdzieś od Gotteswerder
do Spychowa odbył. Potem jednak żałował, iż wziął to wszystko w rachubę, gdyż Zbyszkowi z
każdym dniem czyniło się ciężej. Źył on aż do śmierci Danusi w okrutnym wysiłku, w
okrutnym natężeniu wszystkich sił: jeździł na kraje świata, potykał się, odbijał swoją
niewiastę, przeprawiał się przez dzikie puszcze, i nagle to wszystko skończyło się, jakby
kto mieczem uciął, a została tylko pamięć, że to wszystko poszło na marne, że trudy były
daremne - i że wprawdzie przeszły, ale razem z nimi przeszła część życia, przeszła
nadzieja, przeszło dobro, zginęło kochanie, a nie pozostało nic. Każdy żyje jutrem, każdy
coś zamierza i coś układa sobie na przyszłość, a Zbyszkowi jutro stało się obojętne, co
zaś do przyszłości, to miał takie poczucie, jakie miała Jagienka, gdy wyjeżdżając ze
Spychowa, mówiła: "Moje szczęście za mną, nie przede mną". Ale na domiar w jego duszy to
poczucie bezradności, pustki i niedoli wyrastało na gruncie ogromnej boleści i coraz
większego żalu po Danusi. Ów żal przejmował go, opanowywał i zarazem tężał w nim coraz
bardziej, tak że w końcu nie było w Zbyszkowym sercu miejsca na nic innego. Więc o nim
tylko myślał i hodował go w sobie, i żył z nim jednym, nieczuły na wszystko inne,
zamknięty w sobie, pogrążon jakby w półśnie, nieświadom tego, co się naokół dzieje.
Wszystkie władze jego duszy i ciała, jego dawna wartkość i dzielność przeszły w stan
folgi. W spojrzeniu i w ruchach miał teraz jakąś ociężałość starca. Całymi dniami i
nocami przesiadywał albo w podziemiu przy trumnie Danusi, albo na przyzbie, grzejąc się w
południowych godzinach w blasku słonecznym. Chwilami zapamiętywał się tak, że nie
odpowiadał na pytania. Ksiądz Kaleb, który go miłował, począł obawiać się, aby ów ból nie
przeżarł go tak, jak rdza przeżera żelazo - i ze smutkiem myślał, że może lepiej było
wyprawić Zbyszka, choćby do Krzyżaków z okupem. "Trzeba mówił do miejscowego klechy, z
którym w braku kogo innego o swoich frasunkach rozmawiał - aby jakowaś przygoda targnęła
nim jako wicher drzewem, bo inaczej gotów skapieć do szczętu". A klecha przyświadczał
roztropnie, mówiąc dla porównania, że gdy się człek kością udławi, to także najlepiej dać
mu dobrze pięścią po karku.
Przygoda żadna nie przytrafiła się jednak, ale natomiast kilka tygodni później przyjechał
niespodzianie pan de Lorche. Widok jego wstrząsnął Zbyszka, albowiem przypomniał mu