mu w samo ucho:
- Czas! czas! śpiesz się! idź!
I odpowiedział:
- IdÄ™!
Ale odpowiedź ta wyszła z jego piersi tak, jakby ją dał kto inny. Potem, rzekłbyś,
popychany jakąś nieprzepartą zewnętrzną siłą, zsiadł z konia i zdjął z niego wysokie
rycerskie siodło, a następnie uzdę. Towarzysze, zsiadłszy także, nie odstąpili go ani na
mgnienie oka - i zawiedli ze środka drogi na skraj boru. Tam czarny upiór pochylił mu
gałąź i pomógł przywiązać do niej rzemień uzdy.
- Śpiesz się! - szepnęła śmierć.
- Śpiesz się! - zaszumiały jakieś głosy w wierzchołkach drzew.
Zygfryd, pogrążony jakby we śnie, przewlókł drugi lejc przez sprzączkę, uczynił pętlę - i
wstąpiwszy na siodło, które złożył poprzednio pod drzewem, założył ją sobie na szyję.
- Odepchnij siodło!... już! Aa!
Trącone nogą siodło potoczyło się o kilka kroków i ciało nieszczęsnego Krzyżaka zwisło
ciężko.
Przez jedno mgnienie oka wydało mu się, że słyszy jakiś chrapliwy, stłumiony ryk i że ów
ohydny upiór rzucił się na niego, zakołysał nim i począł zębami szarpać mu piersi, aby
ukąsić go w serce. Ale potem gasnące jego źrenice ujrzały jeszcze co innego: oto śmierć
rozpłynęła się w jakiś białawy obłok, który z wolna posunął się ku niemu, objął go,
ogarnął, otoczył i zakrył wreszcie wszystko okropną, nieprzenikliwą zasłoną.
W tej chwili burza rozszalała się z niezmierną wściekłością. Piorun huknął w środek drogi
z tak straszliwym łoskotem, jakby ziemia zapadała się w posadach. Cały bór ugiął się pod
wichrem. Szum, świst, wycie, skrzypienie pni i trzask łamanych gałęzi wypełniły głębie
leśne. Fale dżdżu gnane wichrem przesłoniły świat - i tylko w czasie krótkich krwawych
błyskawic można było dojrzeć rozhuśtany dziko nad drogą trup Zygfryda.
Nazajutrz tą samą drogą posuwał się dość liczny orszak. Na przedzie jechała Jagienka z
Sieciechówną i Czechem, za nimi szły wozy, otoczone przez czterech zbrojnych w kusze i
miecze pachołków. Z woźniców każdy miał też obok siebie oszczep i siekierę, nie licząc
okutych wideł i innych narzędzi w drodze przydatnych. Potrzebne to było tak dla obrony od
dzikiego zwierza, jak od kup rozbójniczych, które wiecznie grasowały na krzyżackiej
granicy, a na które gorzko się skarżył wielkiemu mistrzowi Jagiełło i w listach, i
osobiście na zjazdach w Raciążu.
Ale mając ludzi sprawnych i dobry sprzęt obronny, można się było ich nie lękać, poczet
więc jechał ufny w siebie i wolny od obaw. Po wczorajszej burzy nastał dzień przecudny,
rzeźwy, cichy i tak jasny, że tam, gdzie nie było cienia, oczy podróżnych mrużyły się od
zbytniego blasku. Źaden liść nie poruszał się na drzewach, a z każdego zwieszały się
wielkie krople dżdżu, mieniące się tęczą w słońcu. Wśród sosnowych igieł błyszczały jakby
wielkie diamenty. Ulewa potworzyła na gościńcu małe strumyki, które spływały z wesołym