lektory on-line

Przedwiośnie - Stefan Żeromski - Strona 38

W te właśnie miejsca, w te obolałe okolice umiał we właściwej chwili pchnąć długim puginałem szyderstwa i zjadliwej drwiny. Baryka znalazł się pod urokiem i niepostrzeżenie, z wolna przechodził pod władzę duchową Lulka.
Nadszedł czas, że Cezary poczynił „psychologowi” pewne zwierzenia co do Nawłoci i Leńca. Nie powiedział, oczywiście wszystkiego, ale o tym i owym napomknął. Tamten słuchał z nadzwyczajną uwagą, podparłszy nagą brodę nagą pięścią. Nie wtrącał się do tych spraw radą żadną ani uwagą, ale widać było, że przywiązuje do półspowiedzi młodzieńca pewne znaczenie. Dla Baryki potrzeba wyznania była koniecznością duszy. Jakżeby pragnął powiedzieć wszystko, wszystko! Zrzucić z serca kamienie, które je uciskały, dokonać spowiedzi, którą mu swego czasu proponował ksiądz Anastazy! Lecz nie można było z Lulkiem popadać w romanse tego rodzaju, gdyż on czego innego w tych aferach poszukiwał. Chodziło mu o zgorzknienie Baryki, o jego przejście do stanu odrazy i — co to owijać w bawełnę! — do stanu zemsty. W tym celu Lulek używał pewnych skrótów.
Mówił o szlachcie, o klasie próżniaczej i przeżytej — nie „szlachta”, nie „burżuazja” czy tam inaczej, lecz — „nawłoć”. O zepsuciu, nikczemności, zgniliźnie duchowej kobiet sfery ziemiańskiej w ogóle mówił „laury, laurynki”. Grubą, bezmyślną szlagonerię nazwał „barwiccy”. Ten sposób w pewnej mierze dogadzał uczuciom Cezarego, jakoś był mu na rękę. Sam w rozmowach używał nieraz tych samych określeń. Nic to, że potem czuł w sobie drżenie i żrący gniew za to, że się z tym wszystkim obnaża i obgaduje.
Ale Lulek umiał panować nad tymi przelotnymi refleksami. Rzucał przed oczy przyjaciela obrazy biedy ludowej jeszcze nie widziane i po prostu źgał go w serce. Poruszał w nim wszystko widziane dawno i niedawno — przypiekał żelazem rozżarzonym w wielkim ogniu cierpień proletariatu i nędzarzy. Nie dał mu wracać w wydeptaną, wygodną kolej uczuć i popędzał go na nowe drogi. Czy Lulek sam odczuwał cierpienia uciemiężonych? Bóg go raczy wiedzieć! Mówił o tych cierpieniach utartymi formułami, w sposób zawsze jednaki, sumaryczny i ujęty w nieodmienne epitety, co było nudne i tak jałowe, że aż ohydne, a jednak zawierało w sobie prawdę nagich rzeczy.
Rzeczownik „proletariat” wymawiał w pewnym skrócie sylabowym, jakby ten wyraz od częstego obracania go w ustach i ośliniania jego językowych kantów stał się gładki, okrągły i miękki. Rzeczownik „rewolucja” wymawiał z pewnym poświstem i przygwizdem, który w tym wyrazie wydawać się zdawał podniebieniowy dźwięk c. Szczególną antypatią, nienawiścią, odrazą, wzgardą i drwinami Lulek darzył miejscową organizację socjalistyczną z odcieniem narodowym. Gdy mówił o ludziach i działaniach tego zespołu i środowiska, nos jego przybierał kolor jasnozielony, a oczy zawściągały się bielmem. Na inne partie — „burżuazyjne”, narodowe, ludowe, postępowe i katolickie czy bezwyznaniowe — zapatrywał się z większą łaskawością, po prostu dlatego, że nienawiść w jego duszy wzrastała w stosunku odwrotnie proporcjonalnym do różnic ideowych: im różnice były mniejsze, tym nienawiść większa. Wszelkim enuncjacjom tych partii i głosom ich „czołowych” wyrazicieli Lulek nie przeciwstawiał swych twierdzeń ani zaprzeczeń. Przypatrywał się jedynie owym tezom i wywodom zupełnie tak jak umysłowaniom Buławnika. Był przecie w posiadaniu prawdy, po cóż tedy było psuć sobie zdrowie na jakieś alterkacje z powodu takiego czy innego nacjonalizmu.
Rzeczywiście jednak ten chorowity człowiek psuł sobie zdrowie żywiąc zupełną już wrogość i nosząc w sercu zemstę względem nowo powstałej Rzeczypospolitej Polskiej. Każde niepowodzenie, pośliźnięcie, klęska czy żywiołowe nieszczęście państwa i rządu polskiego jako całości, jako jestestwa politycznego i społecznego, budziło w piersi Lulka, w jego sercu radosny śmiech. On szczerze i pilnie czyhał na śmierć tego tworu, który stale nazywał „najreakcyjniejszym skirem ludzkości”. To — o czym dowiadywał się od Baryki, na przykład o pracach Gajowca — nieciło w jego duszy zgryzotę śmiertelną, mękę serdeczną, astmę duchową, która podkopywała jego zdrowie fizyczne bardziej niż choroba sama. To mogło zaciemnić jego ideał, a w praktyce odwlec nieunikniony zgon Polski. Dla przyspieszenia zaś tego zgonu Lulek gotów był poświęcić swe mizerne zdrowie i niewesołe życie. Drżącymi rękami chwytał z rana gazety, żeby przecie wyczytać coś „pomyślnego”, jakąś klęskę publiczną, jakieś załamanie się grube i głębokie, jakąś kompromitację wobec zagranicy, jakąś groźbę czyjąś, zapowiedź zniszczenia rzuconą przez angielskiego potentata lub niemieckiego eks–generała. Najtajniejszym i najszczerszym jego westchnieniem, pewnym rodzajem modlitwy, było hasło:
— Tylko przetrzymać do najprędszego końca tę „niepodległość”, a wtedy jeszcze swobodniej pooddycham na świecie!
Trzeba przyznać, że w tych nastrojach nie było impulsu poddanego materialnie, z ręki do ręki, przez „ościenne mocarstwo”. Lulek był ideowcem najczystszej wody. Żył w najautentyczniejszej biedzie i gotów był zmarnieć i zamrzeć w jakiejś *pace* za swoje pasje, sympatie i nienawiść. Lecz nikt go nie aresztował. Cierpienia jego wzmagały się, gdy słyszał lub czytał o powolnych, lecz stałych reformach, ulepszeniach, naprawach, o wprowadzeniu w życie małych zmian na lepsze. Poczytywał to za zbrodnie, większe od jawnych skoków ku reakcji. Owych „polepszycieli”, oględnych „poprawiaczów”, ostrożnych kunktatorów nienawidził z całej duszy. Nazywał to wszystko — „gajowszczyzna” — a do owej gajowszczyzny zaliczał całe partie czerwone i różowawe. Natomiast pałał uwielbieniem dla poczynań reformatorskich „sąsiedniego mocarstwa”. Gdy czytał o srogich karach na kontrrewolucjonistów, o kaźniach setek tysięcy ludzi, o mordowaniu bez sądu i dziesiątkowaniu zakładników, bladł z rozkoszy. Ręce jego drżały wówczas i twarz promieniała jak od głębokiego natchnienia. Suchy kaszel zdawał się być nieustannym przytakiwaniem. Lulek nie tylko wtedy czuł, ale i działał w duchu — in partibus infidelium. Ponieważ specjalnie nie znosił wojska polskiego, gotów był zniszczyć ten kraj już tylko za sam jego „militaryzm”. A nie mogąc nic poradzić na świeże objawy powodzenia tegoż „militaryzmu” w akcie odparcia najazdu bolszewickiego przez wojska polskie, „zmuszony był” szukać pomocy za granicą tego kraju. Lulek sztyftował wciąż tajne artykuły, istne raporty szkalujące do pism zagranicznych o kierunkach pokrewnych jego sposobowi myślenia. Cieszył się na swój sposób, gdy się dowiadywał, że nie on jeden osmarowuje grzeszną Polskę przed areopagiem „Europy”.
Opowiadał Cezaremu, iż zna poetę, który posiada stałą pensję miesięczną — osiem dolarów — z redakcji pewnego pisma skrajnego za dostarczanie temuż pismu, drukowanemu w języku polskim, jedynie i wyłącznie wierszowanych paszkwilów na szefa reakcji polskiej, Ignacego Paderewskiego. Nie mniej straszliwie niż na polu militarnym przedstawiała się w opinii Lulka nieszczęsna Polska w dziele swej oświaty, sądownictwa, a nade wszystko w systemie więzień i stosowanych tam udręczeń. Natomiast Lulek nie miał wcale słów nagany dla uwięzionych podpalaczów prochowni, którzy wysadzali w powietrze nie tylko obiekty obronne polskiego „militaryzmu”, lecz także domy i dzielnice przyległe, wraz z kobietami, dziećmi i niedołęgami — oraz dla ich popleczników, pomocników i instruktorów. Ci wszyscy nosili w jego ustach nazwę „przeciwników ideowych rządu burżuazyjnego w Polsce”. Według jego opinii rząd polski nie miał prawa i nie powinien bronić się wobec swych „przeciwników ideowych”, na napaść odpowiadać obezwładnieniem i karą, lecz winien był złożyć broń u ich stóp i w ogóle ustąpić z zajmowanych bezprawnie „siedlisk tyranii”. Siedliska te powinny były niezwłocznie przejść w posiadanie „przeciwników ideowych” rządu polskiego. Oczywista rzecz, że Lulek nie stał po stronie Polski w walce jej z wojskami bolszewickimi.
I tutaj to zachodziło nieporozumienie między Lulkiem i Baryką. Cezary nie stał po stronie wojsk bolszewickich, które swego czasu pół Polski zalały. Zarówno w rzeczywistości, jak ideowo stał po stronie polskiej. Przeżył ogrom wzruszeń i uniesień wojennych, których nic mu odebrać nie mogło i nic nie mogło wpłynąć na ich zapomnienie. Lulek spostrzegł w rozmowach, że tej sprawy nie należy nawet poruszać, że przynajmniej na teraz nie ma żadnej szansy wykorzenienia z pamięci ucznia wzruszeń „rycerskich”. Toteż omijał tę materię. Ogólnie tylko zwalczał barbarzyński nacjonalizm, wyolbrzymianie czynów różnych historycznych postaci, tę, jak mówił, specyficznie polską, przewlekłą i wyniszczającą malarię dusz — historyzm — oparty przede wszystkim na rozgłaszaniu i rozmazywaniu sposobami sztuki mniemanych i rzekomych zasług polskiego militaryzmu.
Zasady Antoniego Lulka nie były obce ani nie były nie znane Cezaremu Baryce. W szumnym i buńczucznym okresie bakińskim swego niedługiego życia, w tak zwanej „młodości” swej, która taką jest „rzeźbiarką”, iż wyrzeźbia „żywot cały” — niemało się tych zasad nasłuchał. Żył nimi nie tylko umysłowo i uczuciowo, lecz niejako fizycznie, w sposób stadowy, koleżeński, towarzyski i snobistyczny. Zasady te były w jego świecie modne. Któż w kółku bakińskich koleżków mógłby się był przyznawać do patriotyzmu rosyjskiego, mocarstwowego, przedwojennego, carskiego? Byłby to czarnoseciniec, chuligan, karierowicz, drab, zbir.
Polskiego patriotyzmu Cezary wówczas nie odczuwał. Były to dlań wówczas ckliwe uczucia matki reakcjonistki, katoliczki, tęskniącej i chlipiącej zarówno z reumatyzmu, jak z racji braku owej Polski. Polska tedy — był to, poniekąd, matczyny reumatyzm, artretyzm, skleroza i kaszel. Lecz po przybyciu do Polski coś tutaj w jego duszy narosło. Bolszewickie idee nie były dlań już tak wystarczające i czyste. Gdy Lulek teoretyzował, Cezary uprzytamniał sobie te idee w ich formach oczywistych, widział je na nowo, rozumiał je i cenił. Lecz coś mu ostro przeszkadzało czuć je po dawnemu.
Gdy usiłując poniżyć ideę kultu narodowości Lulek uwidoczniał na licznych przykładach, iż walki narodowościowe nie prowadzą do żadnego celu, lecz przeciwnie, wytwarzają coraz większą przepaść między narodami, coraz większe gnębienie jednych narodów przez drugie — i to słabych przez potężne — że jedyną granicą, którą człowiek rozumny może uznawać, jest granica w poprzek całego świata, dzieląca robotników angielskich, francuskich, niemieckich, rosyjskich, polskich, ukraińskich od burżuazji angielskiej, francuskiej, niemieckiej itd. — Cezary czuł, że ta sprawa — „nie ma tak dobrze”. Czuł, że Lulek nie dlatego tak mówi, iż jest bardzo mądry i strasznie oczytany w Marksie, lecz raczej dlatego, iż jest w pewnej mierze ograniczony, a nawet tępy. Rozumiał to, iż Lulkowi łatwo być tak radykalnym, łatwo mu wyzbyć się granicy polskiej, ponieważ jej nie widział na oczy — słupów granicznych, które z płaczem całowali biedni, udręczeni ludzie. Łatwo mu zresztą wyzbyć się mnóstwa spraw i zajść duchowych, które właśnie tę granice wyraźnie stanowią.
Kopce graniczne sypała przede wszystkim przeszłość. I to nie przeszłość militarystyczna, lecz właśnie pokojowa, potulna, niewinna, przeszłość ogromu prac cichych w zakresie rzeczy subtelnych. Pojęcia o tej przeszłości Cezary nabrał w swym pochodzie antybolszewickim w poprzek i wzdłuż rubieży polskich, gdy widywał porabowane biblioteki, porozbijane dzieła sztuki, potłuczone witraże, szczątki, ułamki, druki, papiery. Nabrał tego pojęcia w rozmowach z Gajowcem. Gdy Gajowiec o tym wszystkim mówił, Cezary zżymał się i protestował. Gdy zaś Lulek nic o tym nie chciał wiedzieć, nie doceniał, nie interesował się — wyłaziło to spod ziemi i ukazywało niezupełność, ułomność, a nieraz śmieszną symplistyczność tez Lulka. Gdy wśród ataków kaszlu Lulek z furią twierdził, iż wyrazu „patriotyzm” używa się dziś po to tylko, żeby wśród najciemniejszych mas budzić najciemniejsze instynkty, gdyż ci, którzy zażywają tego słowa, tej rzekomej idei, pokrywają nim tylko swoje interesy materialne, chodzi im bowiem o to, ażeby tym frazesem uśpić, znieczulić, zniweczyć czujność mas i utrzymać w swych rękach bogactwa i władzę — Cezary widział, że znowu Lulek „nie ma tak dobrze”. Było jeszcze *cosik* nadto. Nie umiał tego wyłożyć na stół, ale to było.
Nadto zachodziła drogę kwestia Żydów z Franciszkańskiej, Świętojerskiej, Miłej, a także z Nalewek. Rozwój gospodarczy wymaga, żeby burżuazja ustąpiła, gdyż jest klasą przestarzałą. Jeżeli tego nie zechce wykonać dobrowolnie, należy ją usunąć gwałtem, przymusowo, na drodze rewolucyjnej. Władzę całkowitą obejmą robotnicy. A cóż wówczas stanie się z proletariatem najbiedniejszym z proletariatów, z biedą żydowską z ulicy Franciszkańskiej i przyległych? Czy to są robotnicy? Czy to jest burżuazja? Cezary obawiał się w duszy, na mocy tego wszystkiego, co już za żywota swego w sprawach przewrotowych widział na własne oczy, ażeby ta żydowska burżuazja, a zarazem to getto żydowskie — ci ludzie bez przeszłości i przyszłości, których jest w Polsce więcej niż trzy miliony — kandydatów — pod pozorem, iż oni to właśnie są światem robotników, proletariatem — nie objęli całej władzy w ręce ponad zburzyszczem wszystkiego. Nie sądził bowiem, żeby to było pożyteczne dla postępu świata.
------------------------------------------------
Pewnego dnia rano Lulek przyszedł, a właściwie przybiegł do mieszkania Cezarego zdyszany i niezwykle podniecony. Lecz w mieszkaniu nie można było mówić swobodnie, gdyż Buławnik siedział kamieniem, czegoś tam uczył się zajadle, przebierając między ludzkimi piszczelami. Lulek pokaszliwał coraz niecierpliwiej. Toteż Cezary wymyślił sposób na wygryzienie Buławnika z pokoju: wyłonił pewną sumę i posłał tamtego po serdelki, bułki, cukier i tytoń.
Skoro tylko Buławnik trzasnął drzwiami, aż szyby zabrzęczały w całej kamienicy, Lulek pisnął:
— Ty! Słuchaj!
Zanim Baryka mógł cokolwiek, według zapowiedzi, usłyszeć, musiał zapoznać się z serią kaszlów grubych i cienkich. Skoro się to nieco uspokoiło, Lulek mówił:
— Dla ciebie jednego to robię, żeby cię przecie coś niecoś oświecić…
— Zbytek łaski, mości dobrodzieju.
— Żeby cię oświecić z boku. Możesz sobie o tym sądzić, co ja mówię, jak ci się żywnie podoba. Teraz masz sposobność usłyszenia prawdy…
— Wstęp już słyszałem. Teraz może by pierwszy rozdział…
— Otóż… Uważaj!
Lulek nachylił się i mówił najcichszym szeptem. Szept ten był istotnie znacznie cichszy niż świsty, charczenia i bulgotania żywiołów lasecznikowych w jego piersiach:
— Jutro rano odbędzie się tutaj konferencja.
— Czyja?
— Partyjna — a właściwie — organizacyjno–informacyjna.
— No?
— Chcę ci zrobić łaskę i wprowadzić cię na tę konferencję. Usłyszysz nareszcie autentycznych ludzi w tym kraju.
— Usłyszę autentycznych ludzi… Czy to jest jaki *Cekaer*?
— Et! Co z tobą gadać! Ja takiego oto eks–żołdaka wprowadzę na posiedzenie *Cekaeru*! — gdyby istniał!… Mówię ci: konferencja organizacyjno–informacyjna.
— Organizacyjno–informacyjna — jest to contradictio in adiecto. Albo organizacyjna, albo informacyjna.
— Właśnie, że jest taka, jak ci mówię. Będą ludzie z organizacji i będą tacy jak ty, których należy oświecić i wziąć w rękę.
— Mnie nikt nie będzie brał w rękę, bo ja nie jestem parasol ani łyżka.
— Właśnie, że twój umysł trzeba ująć w karby. Podobnie jak zarząd partii jest mózgiem klasy robotniczej, tak samo takie rozumy jak twój — chwiejne, pełne naleciałości burżuazyjnych — muszą być nastawiane i kierowane przez rozum centralny, przez ideę–matkę.
— Owszem, pójdę na ten raut.
— Ja ci dam raut, romansowiczu nawłocki!
Nasi Partnerzy/Sponsorzy: Wartościowe Virtualmedia strony internetowe, Portal farmeceutyczny najlepszy i polecany portal farmaceutyczny,
Opinie o ośrodkach nauki jazy www.naukaprawojazdy.pl, Sprawdzony email marketing, Alfabud, Najlepsze okna drewniane Warszawa w Warszawie.

Valid XHTML 1.0 Transitional