- Jeśli tak, niechże jedzie naprzód, bo jeśli ich zgoni, tedy się nie spłoszą. Powie im,
że z niewoli uciekł, czemu łacno uwierzą. Lepiej tak będzie, bo gdyby nas z dala ujrzeli,
to alboby zdołali się gdzie zataić, albo obronę przygotować.
- W nocy on sam naprzód nie pojedzie, bo jest strachliwy -odrzekł Zbyszko - ale w dzień
pewnie, że tak będzie lepiej. Powiem mu, żeby trzy razy w dzień zatrzymywał się i czekał
na nas; jeśli zaś nie znajdziem go na postoju, to będzie znak, że już jest z nimi, i
wtedy pojechawszy jego śladem, uderzym na nich niespodzianie.
- A nie ostrzeże ich?
- Nie. Lepiej on mnie życzy niż im. Powiem mu też, że napadłszy na nich, zwiążem i jego,
by się zaś ich pomsty później nie potrzebował bać. Niech się do nas wcale nie przyznaje...
- To ty myślisz tamtych żywych ostawić?
- Ajakoże ma być? - odpowiedział nieco frasobliwie Zbyszko. - Widzicie... Źeby to było na
Mazowszu albo gdzie u nas, tobyśmy ich pozwali, jako Rotgiera pozwałem, i potykali się na
śmierć, ale tu w ich kraju nie może to być... Tu chodzi o Danuś-kę i o pośpiech. Trzeba
się duchem i cicho sprawić, aby biedy na się nie napytać, a potem, jakoście rzekli, co
pary w koniach walić do puszcz mazowieckich. Uderzywszy zaś niespodzianie, może zaskoczym
ich bez zbroi, ba i bez mieczów! To jakoże ich zabijać? Hańby mi strach! Obaśmy teraz
pasowani, a i oni także...
- Jużci - rzekł Macko. - Ale może i do potkania się przyjść. Lecz Zbyszko zmarszczył brwi
i w twarzy odbiła mu się głęboka zawziętość, wrodzona widocznie wszystkim mężom z
Bogdańca, albowiem w tej chwili stał się, zwłaszcza ze spojrzenia, tak do Maćka podobny,
jakby był jego rodzonym synem.
- Czego bym też chciał - rzekł głucho - to cisnąć tego krwawego psa, Zygfryda, pod nogi
Jurandowi! Dajże to Bóg!
- A dajże, daj - powtórzył zaraz Macko.
Tak rozmawiając, ujechali spory szmat drogi, gdyż zapadła noc pogodna wprawdzie, ale bez
miesiąca. Trzeba się było zatrzymać, dać wytchnąć koniom i ludzi pokrzepić jadłem i snem.
Przed spoczynkiem zapowiedział jednakże Zbyszko Sanderusowi, że nazajutrz ma sam jechać
naprzód, na co ten zgodził się chętnie, wymówiwszy sobie tylko, by w razie
niebezpieczeństwa od zwierza lub miejscowego ludu miał prawo ku nim uciekać. Prosił też,
by nie trzy, ale cztery razy wolno było czynić postoje, gdyż w samotności ogarnia go
zawsze jakowyś niepokój, nawet w zbożnych krainach, a cóż dopiero w boru tak dzikim i
szkaradnym jak ów, w którym znajdują się obecnie.
Rozłożyli się tedy na nocleg i pokrzepiwszy siły jadłem, pokładli się na skórach przy
małym ognisku, nanieconym pod wykrotem o pół stajania od drogi. Pacholicy pilnowali
kolejno koni, które wytarzawszy się, drzemały po zjedzeniu obroków, zakładając sobie
wzajem głowy na karki. Lecz zaledwie pierwszy brzask osrebrzył drzewa, zerwał się
pierwszy Zbyszko, pobudził innych i o świcie ruszyli w dalszy pochód. Ślady olbrzymich
kopyt Arnoldowego ogiera odnalazły się znów bez trudności, albowiem zaschły w niskim