świadom wszelkiej bitwy i doświadczony w przygodach, wypuścił nogi ze strzemion, chwycił
potężną dłonią za ostrze niemieckiej dzidy, która zamiast pogrążyć się w jego piersiach
posłużyła mu tym samym jako oparcie, za czym zerwał się, uskoczył między konie i dobywszy
miecza, począł nacierać nim na dzidy i berdysze, równie jak drapieżny krzeczot naciera
zajadle na stado długodziobych żurawi.
Zbyszko, gdy koń jego powstrzymany w zapędzie siadł prawie całkiem na zadzie, podparł się
dzirytem - i złamał go, więc jął się także miecza. Czech, który wierzył nade wszystko w
topór, rzucił nim w kupę Niemców - i chwilowo pozostał bezbronny. Jeden z włodyków z
Łękawicy zginął, drugiego ogarnął na ten widok szał wściekłości, tak iż począł wyć jak
wilk i wspinając skrwawionego konia, parł na oślep w środek zastępu. Bojarowie żmujdzcy
siekli brzeszczotami po grotach i drzewcach, spoza których spoglądały twarze knechtów
jakby przejęte zdziwieniem i zarazem jakby pokurczone przez upór i zawziętość. Lecz stało
się, że szyk nie został rozerwany. Źmujdzini też, którzy uderzyli z boków, odskoczyli
zrazu od Niemców jak od jeża. Wrócili wprawdzie niebawem z większą jeszcze
natarczywością, ale wskórać nie mogli.
Niektórzy powdrapywali się w mgnieniu oka na przydrożne chojary i poczęli szyć z łuków w
środek knechtów, których dowódca, spostrzegłszy to, wydał rozkaz cofania się ku swojej
jeździe. Kusznicy niemieccy jęli się też odstrzeliwać, więc od czasu do czasu niejeden
ukryty między gałęziami sosny Źmujdzin spadał jak dojrzała szyszka na ziemię i konając,
darł rękoma mchy leśne lub rzucał się na kształt wyjętej z wody ryby. Otoczeni ze
wszystkich stron Niemcy nie mogli wprawdzie liczyć na zwycięstwo, widząc jednak
skuteczność obrony, mniemali, że może choć garść ich zdoła się wycofać z pogromu i dostać
się na powrót do rzeki.
Źadnemu nie przyszło na myśl poddać się, gdyż sami, nie oszczędzając jeńców, wiedzieli,
że nie mogą rachować na litość przywiedzionego do rozpaczy i zbuntowanego ludu. Cofali
się więc w milczeniu chłop przy chłopie, ramię przy ramieniu, to podnosząc, to zniżając
włócznie i berdysze, tnąc, bodąc, rażąc z kusz, o ile zamęt bitwy na to pozwalał, i
zbliżając się ciągle ku swojej jeździe, która walczyła na śmierć i życie z innymi
zastępami nieprzyjaciół.
Wtem stało się coś niespodzianego, co rozstrzygnęło losy uporczywej bitwy. Oto ów włodyka
z Łękawicy, którego pochwycił szał po śmierci brata, pochylił się, nie zsiadając z konia,
i podniósł ciało z ziemi, pragnąc widocznie zabezpieczyć od stratowania i złożyć gdzieś
tymczasem w spokojnym miejscu, aby łatwiej odnaleźć je po bitwie. Ale w tej samej chwili
nowa fala wściekłości napłynęła mu do głowy i odjęła zupełnie przytomność, albowiem
zamiast zjechać z drogi uderzył na knechtów i rzucił trupa na ostrza włóczni, które
utkwiwszy w jego piersiach, brzuchu i biodrach, pochyliły się pod ciężarem, nim zaś
knechci zdołali je wydobyć, szaleniec runął przerwą w szeregi, przewracając ludzi jak
burza.
W mgnieniu oka dziesiątki rąk wyciągnęły się ku niemu, dziesiątki włóczni przebiły bok