ruch zwiastujący nadzwyczajność chwili. Żołnierze to pojedynczo, to małymi oddziałami rozsypali się
po mieście. Niedaleko już obozu koń cezara uskoczył nagle w bok na widok trupa. Wówczas płaszcz
zsunął się z głowy jeźdźca i żołnierz, który w tej samej chwili przesuwał się obok niego, poznał
władcę, lecz zmieszany niespodzianym spotkaniem, oddał mu pokłon wojskowy. Przejeżdżając
koło obozu pretorianów usłyszeli grzmiące okrzyki na cześć Galby. Nero zrozumiał na koniec, że
zbliża się godzina śmierci. Opanował go przestrach i wyrzuty sumienia. Mówił, że widzi przed sobą
ciemność w kształcie czarnej chmury, z chmury zaś owej wychylają się ku niemu twarze, w których
poznaje matkę, żonę i brata. Zęby jego kłapały z przerażenia, a jednak komediancka jego dusza
znajdowała jakby jakiś urok w grozie chwili. Być wszechwładnym panem ziemi i stracić wszystko
wydawało mu się szczytem tragedii. I wierny sobie grał pierwszą w niej rolę do końca. Opanowała
go gorączka cytat i namiętna chęć, by obecni zapamiętali je dla potomności. Chwilami mówił, że
chce umrzeć, i wołał o Spikulusa, który zabijał najzręczniej ze wszystkich gladiatorów. Chwilami
deklamował. „Matka, małżonka, ojciec na śmierć mnie wzywają!” Błyski nadziei budziły się w nim
jednak od czasu do czasu, czcze i dziecinne. Wiedział, że idzie śmierć, i nie wierzył w nią zarazem.
Bramę Nomentańską zastali otwartą. Jadąc dalej, przesunęli się koło Ostrianum, gdzie nauczał i
chrzcił Piotr. O świcie byli w willi Faona.
Tam wyzwoleńcy nie ukrywali mu już dłużej, że czas umrzeć, więc kazał kopać dla siebie dół i legł na
ziemi, by mogli wziąć miarę dokładną. Lecz na widok wyrzucanej ziemi ogarnął go strach. Tłusta
twarz jego pobladła, a na czole osiadły mu na kształt kropel rannej rosy, krople potu. Począł
zwłóczyć. Głosem zarazem drżącym i aktorskim oświadczył, że chwila jeszcze nie nadeszła, po czym
znów jął cytować. W końcu prosił, by go spalono. „Jakiż artysta ginie!” — powtarzał jakby ze
zdumieniem.
Tymczasem przybył goniec Faona z doniesieniem, że senat wydał już wyrok i że parricida ma być
ukarany wedle dawnego zwyczaju.
— Jakiż to zwyczaj? — spytał zbielałymi ustami Nero.
— Szyję ci chwycą w widły i zasmagają cię na śmierć, a ciało wrzucą w Tyber! — odrzekł szorstko
Epafrodyt.
On zaś roztworzył płaszcz na piersiach.
— A więc czas! — rzekł spojrzawszy w niebo.
I jeszcze raz powtórzył:
— Jakiż artysta ginie!
W tej chwili rozległ się tętent koni. To centurion na czele żołnierzy przybywał po głowę
Ahenobarba.
— Śpiesz się! — zawołali wyzwoleńcy.
Nero przyłożył nóż do szyi, lecz kłuł się tylko dłonią bojaźliwą i widać było, że nigdy nie ośmieli się
zagłębić ostrza. Wówczas niespodzianie Epafrodyt popchnął mu rękę i nóż wszedł aż po głownię, a
jemu oczy wyszły na wierzch, straszne, ogromne, przerażone.
— Przynoszę ci życie! — zawołał wchodząc centurion.
— Za późno — odrzekł chrapliwym głosem Nero.