zasięgnąć. Stary Maćko zatroskał się wielce, ale że był człek prędki do rady, postanowił
czasu nie tracić i zaraz nazajutrz ruszyć w dalszą drogę. Uzyskanie listu od
Lichtensteina przy poparciu księżny Aleksandry, w której komtur miał nieograniczone
zaufanie, przyszło mu łatwo. Otrzymał tedy polecenie do starosty w Brodnicy i do
wielkiego szpitalnika w Malborgu, za które darował jednak Lichtensteinowi spory srebrny
pucharek, ozdobnie wykuty we Wrocławiu, taki, jaki rycerze mieli zwyczaj stawiać
napełniony winem na noc przy łożu, aby w razie bezsenności mieć pod ręką i lekarstwo na
sen, i uciechę. Hojność ta Maćkowa zdziwiła nieco Czecha, który wiedział, iż stary rycerz
nie był zbyt pochopny do obsypywania darami nikogo, a zwłaszcza Niemców - lecz ów rzekł:
- Uczyniłem tak, bom mu ślubował i potykać się z nim muszę, a nijak by mi było nastawać
na gardło człeka, który mi usługę oddał. Nie nasz to obyczaj bić w dobrodzieja...
- Ale zacnego pucharka szkoda! - odpowiedział trochę przekornie Czech.
Na to zaś Maćko:
- Nie czynię ja nic przez rozmysłu, nie bój się! Bo jeśli mi Pan Jezus miłosierny pozwoli
Niemca powalić, to jużci i pucharek odzyszczę, i siła innych godnych rzeczy wraz z nim
zdobędę.
Po czym jęli naradzać się obaj, a z nimi i Jagienka, co czynić dalej. Maćkowi
przechodziło przez rozum, aby i ją, i Sieciechównę zostawić w Płocku pod opieką księżny
Aleksandry, a to z powodu opatowego testamentu, który był złożony u biskupa. Lecz
dziewczyna sprzeciwiła się temu całą siłą swej niezłomnej woli. Prawda, że sporzej by
było jechać bez nich, bo nie trzeba by na noclegach osobnych izb wyszukiwać ani też
oglądać się na obyczajność, na bezpieczeństwo i różne inne tego rodzaju przyczyny. Ale
przecie nie po to wyjechały ze Zgorzelic, by siedzieć w Płocku. Testament, skoro jest u
biskupa, to nie przepadnie, a co do nich, gdyby się pokazało, że muszą gdzie po drodze
ostać, to lepiej by im było ostać się na opiece u księżny Anny, nie u Aleksandry, bo na
tamtym dworze mniej nawidzą Krzyżaków, a więcej miłują Zbyszka. Rzekł wprawdzie na to
Maćko, że rozum nie niewieścia rzecz i że nie przystoi dziewce "dowodzić", tak jakby
naprawdę ten rozum miała - nie sprzeciwił się jednak stanowczo, a wkrótce ustąpił
całkiem, gdy Jagienka, odciągnąwszy go na bok, poczęła mówić ze łzami w oczach:
- Wiecie!... Bóg patrzy na moje serce, że co rania i co wieczora proszę go za oną
Danuśkę, ba i o Zbyszkową szczęśliwość! Bóg to w niebiesiech wie najlepiej! Ale i Hlawa,
i wy powiadacie, że już ona zginęła i że żywa z krzyżackich rąk nie wyjdzie - co jeśli
tak ma być, to ja...
Tu zawahała się nieco, wezbrane łzy stoczyły się jej z wolna po jagodach i skończyła po
cichu:
- To ja chcę być Zbyszka blisko...
Maćka wzruszyły te łzy i słowa, jednak odrzekł:
- Jeśli tamta zginie, Zbyszko z żałości ani na cię spojrzy.
- Ja też nie chcę, by na mnie spoglądał, jeno chcę być przy nim.