Lecz zaraz potem spojrzał bystro na rycerza i jakby chcąc się upewnić, że nie spotka go
nic złego za słowa, które mu się niebacznie wymknęły, rzekł:
- Wy, panie, po naszemu mówicie, wyście nie Niemiec?
- Nie - odrzekł Jurand - ale prowadź dalej.
Chłop wstał i począł znów iść przy koniu. Po drodze zasuwał niekiedy dłoń w kaletę,
wydostawał z niej garść niemielonego żyta i wsypywał ją sobie do ust, gdy zaś zaspokoił w
ten sposób pierwszy głód, począł tłumaczyć, dlaczego je surowe ziarno, chociaż Jurand,
zbyt zajęty własnym nieszczęściem i własnymi myślami, nawet tego nie dostrzegł.
- Chwała Bogu i za to - mówił. - Ciężkie życie pod naszymi niemieckimi panami.
Ponakładali podatki i od miewa takie, że ubogi człek musi z plewą ziarno gryźć jak bydlę.
A gdzie żarna w chałupie znajdą, tam chłopa skatują, dobytek zagarną, ba! dzieciom i
babom nie przepuszczą... Nie boją się oni ni Boga, ni księży, jako i wielborskiego
proboszcza, który im to przyganiał, na łańcuch wzięli. Oj, ciężko pod Niemcem! Co tam
człek ziarna między dwoma kamieniami ugniecie, to tę przygarść mąki na świętą niedzielę
chowa, a w piątek tak jeść musi jako ptacy. Ale chwała Bogu i za to, bo przyjdzie-li
przednówek, to i tego nie stanie... Ryby łowić nie wolno... zwierza bić też... Nie tak
jak na Mazowszu.
W ten sposób wyrzekał krzyżacki chłop, mówiąc przez pół do siebie, przez pół do Juranda,
a tymczasem minęli pustać pokrytą utulonymi pod śniegiem bryłami wapienia i weszli w las,
który w zarannym świetle wydawał się siwy i od którego bił surowy, wilgotny chłód.
Rozedniało już zupełnie; inaczej trudno byłoby Jurandowi przejechać leśną drożyną idącą
nieco w górę i tak ciasną, że miejscami olbrzymi jego bojowy koń zaledwie mógł się
przecisnąć wśród pni. Lecz borek skończył się wkrótce i po upływie kilku pacierzy
znaleźli się na szczycie białego pagórka, którego środkiem biegł wyjeżdżony gościniec.
- To i droga - rzekł chłop - traficie teraz, panie, sami.
- Trafię - odrzekł Jurand. - Wracaj, człeku, do domu.
I sięgnąwszy ręką do skórzanej torby przymocowanej na przedzie siodła, wydobył z niej
srebrny pieniądz i podał go przewodnikowi. Chłop, przyzwyczajony więcej do razów niż do
datków z rąk miejscowych krzyżackich rycerzy, oczom prawie nie chciał wierzyć i porwawszy
pieniądz, przypadł głową do strzemienia Juranda i objął je rękoma.
- O Jezusie, Maryjo! - zawołał. - Bóg zapłać waszej wielmożności!
- Ostawaj z Bogiem.
- Niech was boska moc prowadzi. Szczytno przed wami. To rzekłszy, raz jeszcze pochylił
się do strzemienia i zniknął. Jurand został na wzgórzu sam i spoglądał we wskazanym mu
przez wieśniaka kierunku na szarą, wilgotną oponę mgły, która zasłaniała przed nim świat.
Za tą mgłą krył się ów złowrogi zamek, ku któremu popychała go przemoc i niedola. Blisko,
już blisko! a potem co się ma stać i spełnić, to się stanie i spełni... Na tę myśl w
sercu Juranda, obok trwogi i niepokoju o Danusię, obok gotowości wykupienia jej z wrogich
rąk choćby krwią własną, zrodziło się nowe, niesłychanie gorzkie a nie znane mu