— Drap sam siebie. Jeśli zdrapiesz własne pryszcze, zniszczysz, co w tobie jest najlepszego.
I w ten sposób oni napadali go, on zaś odgryzał się zjadliwie wśród powszechnego śmiechu. Cezar
klaskał w dłonie, powtarzał: „Macte!”, i podniecał ich. Po chwili jednak zbliżył się Petroniusz i
dotknąwszy rzeźbioną w kości słoniowej laseczką ramienia Greka, rzekł zimno:
— To dobrze, filozofie, aleś w jednym tylko pobłądził: bogowie stworzyli cię rzezimieszkiem, tyś zaś
został demonem, i dlatego nie wytrzymasz!
Starzec popatrzył na niego swymi zaczerwienionymi oczyma, wszelako tym razem nie znalazł jakoś
gotowej obelgi. Na chwilę umilkł, po czym odpowiedział jakby z pewnym wysileniem:
— Wytrzymam!…
Ale tymczasem trąby dały znać, że przerwa w widowisku skończona. Ludzie poczęli opuszczać
przedziały, w których gromadzili się dla wyprostowania nóg i dla rozmowy. Wszczął się ruch ogólny i
zwykłe kłótnie o zajmowane poprzednio siedzenia. Senatorowie i patrycjusze dążyli do swoich
miejsc. Z wolna uciszał się gwar i amfiteatr przychodził do ładu. Na arenie pojawiła się gromada
ludzi, aby tu i ówdzie rozgrabić jeszcze pozlepiane zsiadłą krwią grudki piasku.
Nadchodziła kolej na chrześcijan. Ale że było to nowe dla ludu widowisko i nikt nie wiedział, jak się
zachowają, wszyscy oczekiwali ich z pewnym zaciekawieniem. Nastrój tłumu był skupiony,
spodziewano się bowiem scen nadzwyczajnych, ale nieprzyjazny. Wszakże ci ludzie, którzy mieli się
teraz pojawić, spalili Rzym i odwieczne jego skarby. Wszakże karmili się krwią niemowląt, zatruwali
wody, przeklinali cały rodzaj ludzki i dopuszczali się najbezecniejszych zbrodni. Rozbudzonej
nienawiści nie dość było najsroższych kar i jeśli jaka obawa przejmowała serca, to tylko obawa o to,
czy męki dorównają występkom tych złowrogich skazańców.
Tymczasem słońce podniosło się wysoko i promienie jego, przecedzone przez purpurowe velarium,
napełniły amfiteatr krwawym światłem. Piasek przybrał barwę ognistą i w tych blaskach, w
twarzach ludzkich, zarówno jak i w pustce areny, która za chwilę miała się zapełnić męką ludzką i
zwierzęcą wściekłością, było coś strasznego. Zdawało się, iż w powietrzu unosi się groza i śmierć.
Tłum, zwykle wesoły, zaciął się pod wpływem nienawiści w milczeniu. Twarze miały wyraz zawzięty.
Wtem prefekt dał znak: wówczas pojawił się ten sam starzec przebrany za Charona, który
wywoływał na śmierć gladiatorów, i przeszedłszy wolnym krokiem przez całą arenę, wśród głuchej
ciszy zastukał znów trzykrotnie młotem we drzwi.
W całym amfiteatrze ozwał się pomruk:
— Chrześcijanie! Chrześcijanie!…
Zgrzytnęły żelazne kraty w ciemnych otworach, rozległy się zwykłe krzyki mastygolbrów: „Na
piasek!” , i w jednej chwili arena zaludniła się gromadami jakby sylwanów pookrywanych skórami.
Wszyscy biegli prędko, nieco gorączkowo i wypadłszy na środek koliska klękali jedni przy drugich z
wzniesionymi w górę rękoma. Lud sądził, że to jest prośba o litość, i rozwścieczony takim
tchórzostwem począł tupać, gwizdać, rzucać próżnymi naczyniami od wina, poogryzanymi kośćmi i
ryczeć: „Zwierząt! Zwierząt!…” Lecz nagle stało się coś nieoczekiwanego. Oto ze środka kosmatej
gromady podniosły się śpiewające głosy i w tejże chwili zabrzmiała pieśń, którą po raz pierwszy
usłyszano w rzymskim cyrku: