głęboko zasuniętą na twarz. Jedna ręka trzymała lejce konia, który leżał obok z nozdrzami
zarytymi w śnieg. Widocznie człowiek odjechał od orszaku, może dlatego, by dostać się
prędzej do mieszkań ludzkich i sprowadzić pomoc, a gdy koń mu padł, wówczas schronił się
pod wierzbę po stronie przeciwnej od wiatru - i tam skrzepł.
- Poświeć! - zawołał Zbyszko.
Pachołek przysunął pochodnię do twarzy zmarzłego, ale rysów trudno było zrazu rozeznać.
Dopiero gdy drugi pachoł uniósł pochyloną głowę do góry, ze wszystkich piersi wyrwał się
j eden okrzyk:
- Pan ze Spychowa!
Zbyszko kazał go porwać dwom ludziom i ratować w najbliższej chacie, sam zaś, nie tracąc
chwili, skoczył wraz z pozostałą służbą i przewodnikiem na ratunek reszty orszaku. Po
drodze myślał, że tam znajdzie Danuśkę, żonę swoją, może nieżywą - i wypierał ostatni
dech z konia, który buchał się w śniegu po piersi. Szczęściem nie było już daleko -
najwyżej kilka stajań. Z ciemności ozwały się głosy: "Bywaj!" - ludzi, którzy poprzednio
zostali przy zasypanych. Zbyszko dopadł i zeskoczył z konia:
- Do łopat!
Dwoje sani było już odkopanych przez tych, którzy pozostali na straży. Konie i ludzie w
nich zmarzli bez ratunku. Gdzie są inne zaprzęgi, można było poznać po pagórkach
śnieżnych, chociaż nie wszystkie sanie były całkiem pokryte. Przy niektórych widać było
konie, brzuchami wsparte o zaspy, rwące się jakby do biegu, zakrzepłe w ostatnim
wysileniu. Przed jedną parą stał człowiek z dzidą w ręku, zanurzony po pas w śniegu,
nieruchomy jak słup; w dalszych pachołkowie pomarli przy koniach, trzymając je przy
pysku. Śmierć ich zaskoczyła widocznie w chwili, gdy chcieli wydobywać konie ze śnieżnych
zawałów. Jeden zaprząg na samym końcu orszaku całkiem był nie przysypany. Woźnica
siedział skulony na przedzie z rękoma przy uszach, zaś w tyle leżało dwóch ludzi; długie
rzuty śniegowe nawiane w poprzek ich piersi łączyły się z zaspą leżącą obok i przykrywały
ich jak pościel, a oni zdawali się spać cicho i spokojnie. Lecz inni poginęli, walcząc do
ostatka z zawieją, albowiem skrzepli w postawach pełnych wysilenia. Kilka sań było
wywróconych; u niektórych połamane dyszle. Łopaty odkrywały co chwila grzbiety końskie
wyprężone jak łuki lub łby wbite zębami w śnieg, ludzi w saniach i obok sań -lecz na
żadnych nie znaleziono niewiast. Zbyszko chwilami pracował łopatą, aż pot zlewał mu
czoło; chwilami świecił w oczy trupom z bijącym sercem, czy nie ujrzy między nimi
kochanej twarzy - wszystko na próżno! Płomień oświecał tylko groźne wąsate twarze
spychowskich zabijaków - ni Danusi, ni żadnej innej niewiasty nie było nigdzie.
- Co to jest? - pytał siebie ze zdumieniem młody rycerz. I wołał na ludzi pracujących
opodal, pytając, czy czego nie odkryli; lecz ci odkrywali samych mężów. Wreszcie robota
była skończona. Pachołkowie pozaprzęgali do sani własne konie i siadłszy na kozły,
ruszyli z trupami ku Niedzborzu, by tam w ciepłym dworze próbować jeszcze, czyli którego
ze zmarłych nie będzie można przywrócić do życia. Zbyszko z Czechem i dwoma ludźmi