wiedziałam! a jednak kara na mnie spadła. Bo choćby niewieście się wydało, że brat
zakonny chce coś złego uczynić, niech Bogu sąd ostawi, a sama się nie sprzeciwia, gdyż
kto się Zakonowi albo krzyżowemu bratu sprzeciwi, tego gniew Boży dosięgnie...
Danusia słuchała tych słów z przykrością i lękiem, siostra zaś poczęła wzdychać i dalej
żale rozwodzić.
- Nie staram jeszcze i dziś - mówiła - ledwie mi trzydzieści roków, ale Bóg razem z ręką
odjął młodość i urodę.
- Źeby nie ręka - odrzekła Danusia - to byście jeszcze nie mogli narzekać...
Po czym nastało milczenie. Nagle siostra, jakby sobie coś przypomniawszy, rzekła:
- A śniło mi się, że was jakiś rycerz w biały płaszcz na śniegu owinął. Może to był
Krzyżak! gdyż oni też białe płaszcze noszą.
- Nie chcę ja ni Krzyżaków, ni ich płaszczów -odpowiedziała dziewczyna.
Lecz dalszą rozmowę przerwał ksiądz Wyszoniek, który wszedłszy do komory, kiwnął na
Danusię i rzekł:
- Chwalże Boga i chodź do Zbyszka! Zbudził się i jeść woła. Znacznie go popuściło.
Jakoż tak było rzeczywiście. Zbyszko miał się lepiej i ksiądz Wyszoniek miał już prawie
pewność, że będzie zdrów, gdy nagle niespodziane zdarzenie pomieszało wszystkie rachuby i
nadzieje. Oto od Juranda przybyli wysłannicy z pismem do księżny, zawierającym same złe i
straszne nowiny. W Spy chowie spaliła się część Jurandowego gródka, on sam zaś został
przy ratunku płonącą belką przytłuczon. Ksiądz Kaleb, który w imieniu jego list pisał,
donosił wprawdzie, że wyzdrowieć jeszcze Jurand może, ale że skry i węgle tak przypaliły
mu jedyne pozostałe oko, iż już mu niewiele światła w nim pozostało - i grozi mu
niechybna ślepota.
Z tej przyczyny wzywał Jurand córkę, by spiesznie przybywała do Spychowa, bo chce ją
widzieć jeszcze, zanim ciemności go ogarną. Mówił też, że odtąd ma już pozostać przy nim,
bo jeśli nawet między ślepcami, którzy po proszonym chlebie między ludźmi chadzają, ma
każdy jakoweś pacholę, które go za rękę wiedzie i drogę mu pokazuje, czemuż by on tej
ostatniej pociechy miał być pozbawion i między obcymi umierać? Były też pokorne podzięki
dla księżny, która dziewczynę jakby rodzona matka hodowała - a w końcu obiecywał Jurand,
że choć i ślepy, raz jeszcze do Warszawy przyjedzie, aby upaść pani do nóg i o łaskę i
opiekę na dalsze lata dla Danusi jej prosić.
Księżna, gdy jej ojciec Wyszoniek przeczytał ów list, przez jakiś czas słowa prawie nie
mogła przemówić. Miała ona nadzieję, że gdy Jurand, który pięć lub sześć razy do roku
przyjeżdżał do dziecka, przyjedzie na bliskie święta, wówczas go powagą własną i księcia
Janusza przejedna dla Zbyszka i zgodę jego na bliskie wesele uzyska. Tymczasem list ów
nie tylko burzył jej zamiary, ale pozbawiał jej zarazem i Danusi, którą kochała na równi
z własnymi dziećmi. Przyszło jej do głowy, że Jurand może i wyda zaraz dziewczynę za
którego z sąsiadów, aby reszty dni pomiędzy swoimi dożyć. O Zbyszku nie było co i myśleć,
aby mógł do Spychowa jechać, gdyż żebra dopiero mu się zaczęły zrastać, i zresztą, któż