miłości, że równie jak pączek kwiatowy przygrzany słońcem kraśnieje i otwiera się coraz
bardziej, tak i jej otworzyły się oczy na miłość - i skutkiem tego było w niej teraz coś,
czego nie było poprzednio -jakaś uroda, już nie tylko dziecinna, i jakaś ponęta, mocna,
upajająca, bijąca od niej tak, jak bije ciepło od płomienia albo zapach od róży.
Zbyszko to czuł, ale nie zdawał sobie z tego sprawy, gdyż się zapamiętał. Zapomniał nawet
o tym, że trzeba przy stole służyć. Nie widział, że dworzanie patrzą na niego, trącają
się łokciami, że pokazują sobie ich oboje z Danusią i śmieją się. Nie zauważył również
ani jakby skamieniałej ze zdumienia twarzy pana de Lorche, ani wypukłych oczu
krzyżackiego starosty ze Szczytna, które ustawicznie utkwione były w Danusię, i odbijając
zarazem płomień komina, wydawały się tak czerwone i błyszczące jak wilcze. Ocknął się
dopiero, gdy trąby ozwały się ponownie, dając znak, że czas do puszczy - i gdy księżna
Anna Danuta, zwróciwszy się ku niemu, rzekła:
- Przy nas pojedziesz, abyś zaś miał uciechę i dziewce o kochaniu mógł prawić, czego i ja
rada posłucham.
To powiedziawszy, wyszła z Danusią, aby się na koń przybrać. Zbyszko zaś skoczył na
podwórzec, na którym trzymano już pokryte sędzielizną i parskające konie dla księstwa,
gości i dworzan. Na dziedzińcu nie było tak rojno jak przedtem, gdyż osacznicy wyszli już
pierwej z sieciami i potonęli w puszczy. Ogniska poprzygasały, dzień uczynił się jasny,
mroźny, śnieg skrzypiał, a z drzew poruszanych lekkim powiewem sypała się sadź sucha,
iskrząca. Wkrótce wyszedł i siadł na koń książę, mając za sobą pachołka z kuszą i z
oszczepem tak długim i ciężkim, że mało kto mógł nim władać; książę jednak władał nim z
łatwością, albowiem, jak i inni Piastowie mazowieccy, posiadał siłę nadzwyczajną. Bywały
nawet i takie niewiasty w tym rodzie, które wychodząc za obcych książąt, zwijały w
palcach przy weselnych ucztach szerokie tasaki żelazne. Blisko księcia trzymało się też
dwóch mężów gotowych w nagłym razie do pomocy, a wybranych ze wszystkich dziedziców ziemi
warszawskiej i ciechanowskiej, strasznych na samo wejrzenie, o barach jak pnie leśne - na
których patrzał z podziwem przybyły z daleka pan de Lorche.
Tymczasem wyszła i księżna z Danusią, obie przybrane w kaptury ze skór białych łasic.
Nieodrodna córka Kiejstuta lepiej umiała "szyć" z łuku niż igłą, niesiono więc i za nią
ozdobną, nieco tylko lżejszą od innych kuszę. Zbyszko, przyklęknąwszy na śniegu,
wyciągnął dłoń, na której pani wsparła, siadając na koń - nogę, po czym uniósł w górę
Danusię, tak samo jak w Bogdańcu unosił Jagienkę - i ruszyli. Orszak wyciągnął się w
długiego węża: skręcił na prawo od dworu, mieniąc się i migocąc na brzegu puszczy jak
barwna krajka na brzegu ciemnego sukna, a następnie począł się w nią z wolna zanurzać.
Byli już dość głęboko w boru, gdy księżna, zwróciwszy się do Zbyszka, rzekła:
- Przeczże nie gadasz? Nuże, mów do niej.
Zbyszko, lubo tak zachęcony, milczał jeszcze przez chwilę, albowiem opanowała go jakaś
nieśmiałość - i dopiero po upływie jednej lub dwóch zdrowasiek ozwał się:
- Danuśka!