rzuciło, bom go nagle zagabnął. Możem jechać.
Jakoż ruszyli dalej spokojnie. Z Ciechanowa do Przasnysza nie było zbyt daleko i latem
goniec na dobrym koniu mógł we dwie godziny przebiec drogę dzielącą dwa miasta. Ale oni
jechali daleko wolniej z powodu nocy, postojów i zasp śnieżnych leżących w lasach, a
ponieważ wyjechali znacznie po północy, więc do myśliwskiego dworu książęcego, który
leżał za Przasnyszem, na brzegu borów, przybyli dopiero o brzasku. Dwór stał prawie
oparty o puszczę, duży, niski, drewniany, mający jednakże szyby w oknach ze szklanych
gomółek. Przed dworem widać było żurawie studzienne i dwie szopy dla koni, naokół zaś
dworu roiło się od szałasów, skleconych naprędce z sosnowych gałęzi, i od namiotów ze
skór. Przy szarzejącym dopiero dniu błyszczały jasno przed namiotami ogniska, a wokół
nich stali osacznicy w kożuchach wełną do góry, w tołubach lisich, wilczych i
niedźwiedzich. Panu de Lorche wydało się, że widzi dzikie bestie na dwóch łapach przed
ogniem, albowiem większość tych ludzi przybrana była w czapki uczynione ze łbów
zwierzęcych. Niektórzy stali wsparci na oszczepach, inni na kuszach, niektórzy zajęci
byli zwijaniem ogromnych sieci i powrozów - inni obracali nad węglami potężne ćwierci
żubrze i łosie, przeznaczone widocznie na ranny posiłek. Blask płomienia padał na śnieg,
oświecając zarazem te dzikie postacie poprzesłaniane nieco dymem ognisk, mgłą oddechów i
parą podnoszącą się z pieczonych mięsiw. Za nimi widać było zaróżowione pnie olbrzymich
sosen i nowe gromady ludzi, których mnogość dziwiła nieprzywykłego do widoku takich
łowieckich zebrań Lotaryńczyka.
- Wasi książęta - rzekł - na łowy jakoby na wojenne wyprawy chodzą.
- Jakbyście wiedzieli - odrzekł Maćko z Turobojów - ze nie brak im ni myśliwskiego
sprzętu, ni tez ludzi. To są osacznicy książęcy, ale są też i inni, którzy dla targu z
puszczańskich komyszy tu przychodzą.
- Co będziem czynili? - przerwał Zbyszko - we dworze śpią jeszcze.
- Ano, zaczekamy, aż się pobudzą - odpart Maćko. - Przecie nie będziem do drzwi kołatać i
księcia, pana naszego, budzić.
To rzekłszy, zaprowadził ich do ogniska, przy którym osacz-nicy ponarzucali im skór
żubrzych i niedźwiedzich, a następnie poczęli ich skwapliwie częstować dymiącym mięsem -
słysząc zaś obcą mowę, jęli się skupiać, ażeby na Niemca popatrzeć. Wnet rozniosło się
przez ludzi Zbyszkowych, że to jest rycerz "aż zza morza" - i wówczas stało się naokół
tak ciasno, że pan na Turobojach musiał użyć powagi, aby cudzoziemca od zbytniej
ciekawości uchronić. De Lorche zauważył też w tłumie niewiasty, poprzybierane przeważnie
również w skóry, ale rumiane jak jabłka i nadzwyczaj urodziwe, więc począł pytać, czy one
także w łowach biorą udział.
Maćko Turobojski wyjaśnił mu, że do łowów one nie należą, ale że przybywają wraz z
osacznikami przez babską ciekawość albo jakby na jarmark, dla kupna miejskich towarów i
sprzedaży leśnych bogactw. Jakoż tak było w istocie; ów dworzec książęcy był jakby
ogniskiem, naokół którego, nawet w czasie nieobecności księcia, kupiły się dwa żywioły: