- i nigdy tak Zbyszko tej dziewczyny nie kochał w Bogdańcu, jak zaczął ją kochać właśnie
teraz, gdy nie był pewien, czy mu jej nie zabrali.
Przychodziło mu też do głowy, że pewnie ją po niewoli wydali, więc jej w duszy nie
oskarżał, zwłaszcza że dzieckiem będąc, woli swej jeszcze mieć nie mogła. Burzył się
natomiast w duszy przeciw Jurandowi i przeciw księżnie Januszowej, a gdy pomyślał o
Danusinym mężu, zaraz serce podnosiło mu się aż po szyję w piersiach i groźnie się na
pachołków, wiozących pod oponami zbroje, oglądał. Układał też sobie, że służyć jej nie
przestanie i że choćby ją cudzą żoną zastał, to pawie grzebienie złożyć jej u nóg musi.
Ale było w tej myśli więcej żalu niż pociechy, bo całkiem nie wiedział, co pocznie potem.
Pocieszała go tylko myśl o wielkiej wojnie. Chociaż nie chciało mu się bez Danuśki żyć,
nie obiecywał sobie, że koniecznie zginie, natomiast czuł, że tak mu się jakoś zapodzieje
w czasie wojny dusza i pamięć, iż zbędzie wszelkich innych trosk i frasunków. A wielka
wojna wisiała jakby w powietrzu. Nie wiadomo było, skąd się brały o niej wieści, gdyż
między królem a Zakonem panował spokój - a jednakże wszędy, gdzie Zbyszko zajechał, nie
mówiono o niczym innym. Ludzie mieli jakby przeczucie, że to nastąpić musi, a niektórzy
mówili otwarcie: "Po cóż nam się było z Litwą łączyć, jeśli nie przeciw onym wilkom
krzyżackim? Raz więc trzeba z nimi skończyć, aby zaś dłużej nie szarpali nam
wnętrzności". Inni wszelako powiadali: "Szaleni mnichowie! mało im było Płowców! Śmierć
jest nad nimi, a oni jeszcze ziemię dobrzyńską porwali, którą wraz z krwią wyrzygać
muszą". I gotowano się po wszystkich ziemiach Królestwa poważnie, bez chełpliwości, jako
zwyczajnie do boju na śmierć i życie, ale z głuchą zawziętością potężnego ludu, który
zbyt długo krzywdy znosił i wreszcie do wymierzenia straszliwej kary się gotował.
Po wszystkich dworach spotykał Zbyszko ludzi przekonanych, że lada dzień trzeba będzie na
koń siadać, i aż dziwił się temu, albowiem mniemając również jak i inni, że do wojny
przyjść musi, nie słyszał jednak o tym, by miała nastąpić tak prędko. Nie przyszło mu
wszelako do głowy, że ludzka chęć wyprzedza w tym razie wypadki. Wierzył innym, nie
sobie, i radował się w sercu na widok owej przedwojennej krzątaniny, którą na każdym
spotykał kroku. Wszędzie wszystkie inne troski ustępowały trosce o konie i zbroje,
wszędzie oglądano w wielkim skupieniu kopie, miecze, topory, rohatyny, hełmy, pancerze,
rzemienie przy napierstnikach i kropierzach. Kowale dzień i noc bili młotami w żelazne
blachy, kowając zbroje grube, ciężkie, które by ledwie dźwignąć mogli wytworni rycerze z
Zachodu, ale które z łatwością nosili krzepcy "dziedzice" z Wielkopolski i Małopolski.
Starcy wydobywali ze skrzyń w alkierzach spleśniałe worki z grzywnami na wojenną wyprawę
dla dzieci. Raz nocował Zbyszko u możnego szlachcica Bartosza z Bielaw, który mając
dwudziestu dwóch tęgich synów, zastawił liczne ziemie klasztorowi w Łowiczu, aby zakupić
dwadzieścia dwa pancerze, tyleż hełmów i innych przyborów na wojnę. Więc Zbyszko, choć o
tym w Bogdańcu nie słyszał, myślał także, że zaraz przyjdzie do Prus pociągnąć, i
dziękował Bogu, że tak przednio jest na wyprawę opatrzon. Jakoż zbroja jego budziła
powszechny podziw. Brano go za wojewodzińskie dziecko, a gdy powiadał ludziom, że prostym