obywateli. Gladiatorowie, pijani winem złupionym w Emporium, połączywszy się w duże gromady
przebiegali z dzikimi okrzykami place przydrożne, rozpędzając ludzi, tratując, łupiąc. Mnóstwo
barbarzyńców, wystawionych na sprzedaż w mieście, pouciekało z bud sprzedażnych. Pożar i
zaguba miasta były dla nich zarazem końcem niewoli i godziną pomsty, toteż gdy osiadła ludność,
która w ogniu traciła całe mienie, wyciągała z rozpaczą ręce do bogów wołając o ratunek, oni z
wyciem radości rozbijali tłumy, ściągając ludziom odzież z ramion i porywając młodsze niewiasty.
Łączyli się z nimi niewolnicy z dawna już służący w Rzymie, nędzarze nie mający nic na ciele prócz
wełnianej opaski na biodrach, straszne postacie z zaułków, których po dniu nie widywało się niemal
nigdy na ulicach i których istnienia w Rzymie trudno się było domyśleć. Tłum ten, złożony z Azjatów,
Afrykanów, Greków, Traków, Germanów i Brytanów, wrzeszczący wszystkimi językami ziemi, dziki i
rozpasany, szalał sądząc, iż nadeszła chwila, w której wolno mu sobie wynagrodzić za lata cierpień i
nędzy. Wśród tej rozkołysanej ciżby ludzkiej, w blasku dnia i pożogi migotały hełmy pretorianów,
pod których opiekę chroniła się ludność spokojniejsza i którzy w wielu miejscach wstępnym bojem
musieli uderzać na rozbestwioną tłuszczę. Winicjusz widział w życiu swoim zdobywane miasta, lecz
nigdy oczy jego nie patrzyły na widowisko, w którym by rozpacz, łzy, ból, jęki, dzika radość,
szaleństwo, wściekłość i rozpasanie zmieszały się razem w taki niezmierny chaos. Nad tą zaś
falującą, obłąkaną ciżbą ludzką huczał pożar, płonęło na wzgórzach największe w świecie miasto,
śląc w zamieszanie swój ognisty oddech i przykrywając je dymami, nad którymi nie było już widać
błękitu nieba. Młody trybun z największym wysileniem, narażając co chwila życie, dotarł wreszcie
do bramy Appijskiej, lecz tu spostrzegł, że przez dzielnicę Porta Capena nie będzie mógł dostać się
do miasta nie tylko z powodu ciżby, lecz i dla straszliwego żaru, od którego tuż za bramą drżało całe
powietrze. Przy tym most przy Porta Trigemina, naprzeciw świątyni Bonae Deae, jeszcze nie istniał,
chcąc więc dostać się za Tyber trzeba było przedrzeć się aż do mostu Palowego, to jest przejechać
koło Awentynu, przez część miasta zalaną jednym morzem płomieni. Było to zupełnym
niepodobieństwem. Winicjusz zrozumiał, że musi wrócić w kierunku Ustrinum, tam skręcić z drogi
Appijskiej, przejechać rzekę poniżej miasta i dostać się na Via Portuensis, która wiodła wprost na
Zatybrze. Nie było i to rzeczą łatwą z powodu coraz większego zamętu panującego na drodze
Appijskiej. Trzeba tam było torować sobie drogę chyba mieczem, Winicjusz zaś nie miał broni,
wyjechał bowiem z Ancjum tak, jak wieść o pożarze zastała go w willi cezara. Lecz przy Źródle
Merkurego ujrzał znajomego centuriona pretorianów, który na czele kilkudziesięciu ludzi bronił
przystępu do obrębu świątyni, i kazał mu jechać za sobą, ten zaś poznawszy trybuna i augustianina
nie śmiał się rozkazowi sprzeciwić.
Winicjusz sam objął dowództwo oddziału i przepomniawszy na tę chwilę nauk Pawła o miłości
bliźniego, parł i rozcinał przed sobą tłum z pośpiechem zgubnym dla wielu, którzy na czas nie
potrafili się usunąć. Ścigały ich przekleństwa i grad kamieni, lecz on nie zważał na to pragnąc prędzej
wydostać się na miejsca wolniejsze. Jednakże można się było posuwać naprzód tylko z największym
wysileniem. Ludzie, którzy rozłożyli się już obozem, nie chcieli żołnierzom ustępować z drogi, klnąc
na głos cezara i pretorianów. W niektórych miejscach tłum przybierał groźną postawę. Do uszu
Winicjusza dochodziły głosy oskarżające Nerona o podpalenie miasta. Grożono otwarcie śmiercią i