powierzchni ziemi. Nawet w zdobywanych miastach, gdy rzeź i ogień srożą się naraz, pewna liczba
ludzi zostaje zawsze przy życiu, dlaczego więc miałaby koniecznie zginąć Ligia? „Wszak czuwa nad
nią Bóg, który sam zwyciężył śmierć!” Tak rozumując począł znów modlić się i wedle obyczaju, do
którego przywykł, czynić Chrystusowi wielkie śluby, wraz z obietnicami darów i ofiar. Przebiegłszy
Albanum, którego cała niemal ludność siedziała na dachach i drzewach, by spoglądać na Rzym,
uspokoił się cokolwiek i odzyskał zimną krew. Pomyślał też, że Ligią opiekuje się nie tylko Ursus i
Linus, ale i Piotr Apostoł. Na samo wspomnienie o tym nowa otucha wstąpiła mu do serca. Piotr był
zawsze dla niego istotą niepojętą, niemal nadludzką. Od chwili gdy słyszał go w Ostrianum, zostało
mu dziwne wrażenie, o którym na początku pobytu w Ancjum pisał do Ligii: że każde słowo tego
starca jest prawdą lub musi się stać prawdą. Bliższa znajomość, jaką zawarł z Apostołem w czasie
choroby, wzmogła jeszcze to wrażenie, które następnie zmieniło się w niezachwianą wiarę. Więc
skoro Piotr błogosławił jego miłości i przyobiecał mu Ligię, to Ligia nie mogła zginąć w płomieniach.
Miasto może sobie spłonąć, lecz żadna iskra pożaru nie padnie na jej odzież. Pod wpływem
bezsennej nocy, szalonej jazdy i wzruszeń Winicjusza poczęła ogarniać teraz dziwna egzaltacja, w
której wszystko wydało mu się możliwym: Piotr przeżegna płomienie, otworzy je jednym słowem i
przejdą bezpieczni wśród alei z ognia. Piotr wiedział przy tym rzeczy przyszłe, więc niechybnie
przewidział i klęskę pożaru, a w takim razie jakżeby mógł nie ostrzec i nie wyprowadzić z miasta
chrześcijan, a między nimi i Ligii, którą kochał jak dziecko własne. I coraz silniejsza nadzieja poczęła
wstępować w serce Winicjusza. Pomyślał, że jeśli oni uciekają z miasta, to może ich znaleźć w
Bovillae lub napotkać w drodze. Może oto lada chwila kochana twarz wychyli się z tych domów,
rozpościerających się coraz szerzej po całej Kampanii.
Wydało mu się to tym prawdopodobniejszym, że na drodze począł napotykać coraz więcej ludzi,
którzy opuściwszy miasto jechali do Gór Albańskich, by ocaliwszy się od ognia wydostać się
następnie i poza granice dymów. Nie dojechawszy do Ustrinum musiał zwolnić z powodu
zatłoczenia drogi. Obok pieszych z manatkami na plecach napotykał objuczone konie, muły, wozy
naładowane dobytkiem, a wreszcie i lektyki, w których niewolnicy nieśli zamożniejszych
mieszkańców. Ustrinum tak już było nabite zbiegami z Rzymu, że przez tłum trudno się było
przecisnąć. Na rynku, pod kolumnami świątyń i na ulicach roiło się od zbiegów. Tu i ówdzie poczęto
rozbijać już namioty, pod którymi miały szukać schronienia całe rodziny. Inni obozowali pod gołym
niebem, krzycząc, wzywając bogów lub przeklinając losy. W powszechnym przerażeniu trudno się
było o coś dopytać. Ludzie, do których zwracał się Winicjusz, albo nie odpowiadali mu wcale lub
podnosili na niego wpółobłąkane z przerażenia oczy, odpowiadając, że ginie miasto i świat. Od
strony Rzymu napływały z każdą chwilą nowe tłumy, złożone z mężczyzn, kobiet i dzieci, które
wzmagały zamieszanie i lament. Niektórzy, pogubiwszy się w ścisku, szukali rozpaczliwie
zaginionych. Inni bili się o obozowiska. Gromady na wpół dzikich pasterzy z Kampanii przyciągnęły
do miasteczka szukając nowin lub zysków z kradzieży, którą ułatwiało zamieszanie. Tu i ówdzie
tłum, złożony z niewolników wszelkiej narodowości i z gladiatorów, począł grabić domy i wille w
mieście i bić się z żołnierzami występującymi w obronie mieszkańców.
Senator Juniusz, którego Winicjusz spostrzegł przy gospodzie otoczonego zastępem batawskich