Jechał teraz ku Albanum, pozostawiając na prawo Albalongę i jej wspaniałe jezioro. Gościniec do
Arycji szedł pod górę, która zasłaniała całkowicie widnokrąg i leżące po drugiej jej stronie Albanum.
Winicjusz jednakże wiedział, że wydostawszy się na szczyt obaczy nie tylko Bovillae i Ustrinum, w
których czekały na niego nowe konie, ale i Rzym, za Albanum bowiem ciągnęła się po obu bokach
Appijskiej drogi równa, niska Kampania, po której biegły ku miastu tylko arkady akweduktów i nic
już nie zasłaniało widoku.
— Ze szczytu zobaczę płomienie — mówił sobie.
I poczynał znów smagać konia.
Lecz zanim dobiegł do szczytu góry, uczuł na twarzy powiew wiatru i wraz z nim zapach dymu
doszedł do jego nozdrzy.
A wtem i wierzchołek wzgórza zaczął się złocić.
„Łuna!” — pomyślał Winicjusz.
Noc jednak bladła już od dawna, brzask przechodził w świt i na wszystkich pobliskich wzgórzach
świeciły również złote i różowe blaski, mogące pochodzić zarazem od pożogi i od jutrzni. Winicjusz
dobiegł do szczytu i wówczas straszliwy widok uderzył jego oczy.
Cała nizina pokryta była dymami, tworzącymi jakby jedną olbrzymią, leżącą tuż przy ziemi chmurę,
w której znikły miasta, akwedukty, wille, drzewa; na końcu zaś tej szarej, okropnej płaszczyzny
gorzało na wzgórzach miasto.
Pożar jednakże nie miał kształtu ognistego słupa, jak bywa wówczas, gdy się pali pojedynczy,
choćby największy budynek. Była to raczej długa, podobna do zorzy wstęga.
Nad tą wstęgą unosił się wał dymu, miejscami zupełnie czarny, miejscami mieniący się różowo i
krwawo, zbity w sobie, wydęty, gęsty i kłębiący się jak wąż, który się kurczy i wydłuża. Potworny ów
wał chwilami zdawał się przykrywać nawet wstęgę ognistą, tak iż czyniła się wąską, jak taśma, lecz
chwilami ona rozświecała go od dołu, zmieniając jego dolne kłęby w fale płomienne. Oboje ciągnęły
się od krańca do krańca widnokręgu, zamykając go tak, jak czasem zamyka go pasmo leśne. Gór
Sabińskich nie było wcale widać.
Winicjuszowi na pierwszy rzut oka wydało się, że to nie tylko płonie miasto, ale świat cały, i że żadna
żywa istota nie może się uratować z tego oceanu ognia i dymów.
Wiatr wiał coraz silniejszy od strony pożaru, niosąc zapach spalenizny i sreżogę, która poczynała
przesłaniać nawet bliższe przedmioty. Dzień uczynił się zupełny i słońce oświeciło szczyty
otaczające Jezioro Albańskie. Lecz jasnozłote poranne promienie wydawały się przez sreżogę jakby
rude i chore. Winicjusz, spuszczając się ku Albanum, wjeżdżał w dymy coraz gęstsze i coraz mniej
przenikliwe. Samo miasteczko było zupełnie w nich pogrążone. Zaniepokojeni mieszkańcy wylegli
na ulice i strach było pomyśleć, co się musi dziać w Rzymie, gdyż tu już trudno było oddychać.
Rozpacz ogarnęła znów Winicjusza i przerażenie poczęło mu podnosić włosy na głowie. Lecz
próbował się pokrzepiać, jak mógł. „Niepodobna — myślał — by całe miasto poczęło naraz płonąć.
Wiatr wieje z północy i zwiewa dymy w tę tylko stronę. Po drugiej stronie nie ma ich. Zatybrze,
przedzielone rzeką, może całkiem ocalało, a w każdym razie dość będzie Ursusowi przedostać się
wraz z Ligią przez bramę Janikulską, by uchronić się od niebezpieczeństwa. Również niepodobna, by