— No, cicho! Nieśta ziemniaki, bo zbraknie kobietom!
Dała już spokój krzykom. — Prawda, dziewczyna wszystkiemu nie uradzi, a najemniki!… Boże się zmiłuj. Od rana już zachodu wyglądają. Dorabiać się w najemników to jakby wilki zgodził do owiec wodzenia. Przez sumienia są ludzie.
Rozmyślała z goryczą, wywierając całą złość na wieprzaku, jaże z kwikiem pognał, że go to i Łapa jeszcze po swojemu za ucho odprowadzał…
Do stajni potem zajrzała, ale jakby po nową zgryzotę — ano klacz obgryzała pusty żłób, a źrebak, utytłany kiej świnia, słomę wyciągał z podściółki.
— Kubie by serce pękło, kiejby cię takim zobaczył — szepnęła zakładając im za drabkę siano i głaszcząc po mięciuchnych a ciepłych chrapach.
Ale już nie poszła dalej: ogarnęło ją naraz zniechęcenie i taki płacz chycił za gardziel, że wsparłszy się o barłóg Pietrkowy zaryczała, sama nie wiedząc laczego.
Tak zbrakło jej sił, że opadła w sobie kiej ten kamień ciężki. Już nie mogła uredzić doli, mój Jezu, nie mogła, a toć poczuła się taka opuszczona na świecie, jako to drzewo rosnące na wywieisku, samotne i na każdą złą przygodę wystawione! Ani wyżalić się przed kim! I ani końca przewidzieć złej doli! Nic, jeno cięgiem truć się zgryzotą i płakaniem… nic kromie udręki wiecznej i czekania na gorsze…
Źrebak lizał ją po twarzy, że bezwolnie przytulała głowę do jego karku i zanosiła się coraz boleśniej.
Cóż jej ta po gospodarce, po bogactwie, po ludzkim uważaniu, kiej la siebie nie miała ani jednej chwili szczęśliwości w całym życiu, nic zgoła! Skarżyła się tak żałośnie, jaże klacz zarżała ku niej, targając się na łańcuchu.
Zawlekła się do izby i przysądziwszy do piersi rozkrzyczanego chłopaka zapatrzyła się bezmyślnie w zapocone szyby, zbrużdżone ociekającymi kroplami.
Dziecko jakoś matyjasiło skamląc i popłakując.
— Cicho, maluśki, cicho!… wróci tatulo, przywiezie ci kuraska… wróci, synka na koń wsadzi… cicho, maluśki: A, a, a! kotki dwa! Szare bure obydwa!… Wróci tatulo, wróci! — przyśpiewywała huśtając go i chodząc po izbie.
— A może i wróci! — potwierdziła sobie przystając nagle.
Płomień ją ogarnął, moc rozprężyła przygięte plecy i taka radość wstąpiła w serce, że się już rwała do komory rznąć kawał świniny la niego, że już po gorzałkę chciała posyłać la niego, nawet już ku skrzyni szła, by się przyodziać świątecznie la niego — ale nim to uczyniła, przypominki słów kowalowych spadły na obolałe serce kiej jastrzębie ostrymi pazurami, zmartwiała na miejscu, obzierając się jeno po izbie rozpalonym wzrokiem, jakby za ratunkiem, nie wiedząc znów, co myśleć, co poczynać…
— A jak nie wróci? Jezu! Jezu! — jęknęła chwytając się za głowę.
Bała się tego mówić, a głos ten huczał w niej kiej w studni; gotował się, wrzał i wzbierał w piersiach krzykiem strachu.
Dzieci jęły się za łby wodzić i krzyczeć, wyciągnęła je za drzwi, zabierając się do narządzania śniadania, bo już Józka zaglądała do izby wietrząc łakomie, czy zgotowane.
Łzy ustać musiały i boleście przytaić się w duszy, bo jarzmo codziennego trudu w kark się wpijało przypominając, że robota czekać nie może…
Uwijała się też, jak mogła, choć nogi się pod nią plątały i wszystko leciało z rąk. Jeno wzdychała żałośnie, łzę jaką puszczając niekiedy, a we świat zamglony tęsknie spoglądając…
— Czy to Jagusia nie wyjdzie do sadzenia? — wrzasnęła Józka przez okno.
Hanka odstawiła gar z barszczem i na drugą stronę pobiegła.
Stary leżał na bok, twarzą do okna, jakby patrząc na Jagnę, czeszącą długie, jasne włosy przed lusterkiem, na skrzyni ustawionym.
— Czy to dzisiaj święto, że do roboty nie wychodzicie?…
— Z rozplecionymi włosami nie poletę…
— Od świtania mogłaś je już dziesięć razy zapleść!
— Mogłam, ale nie zapletłam!
— Jagna, wy tak ze mną nie igrajcie!
— Bo co? Odprawicie mnie może albo wytrącicie z zasług? — warknęła hardo nie śpiesząc się z czesaniem — nie u was siedzę i nie na waszej łasce!
— A ino kaj? co?
— U siebie jezdem, byście sobie to baczyli…
— Niech ociec zamrą, to się pokaże, czy u siebie jesteś!
— Ale póki żyją, to ja waju mogę drzwi pokazać.
— Mnie! mnie! — skoczyła jakby biczem podcięta.
— Przyczepiacie się cięgiem do mnie kiej rzep do ogona! Marnego słowa wam nie mówię, a wy ino huru buru jak na tego łysego konia…
— Podziękuj Bogu, że gorszegoś nie oberwała! — rozczapierzyła się groźnie.
— Spróbujcie: inom jedna sierota, ku mojej obronie nikto nie stanie, ale uwidzicie, czyje ostanie na wierzchu!
Odgarnęła włosy z twarzy i srogie, pełne zawziętości oczy uderzyły kieby nożem, jaże Hankę z miejsca taka złość poniesła, iż jęła wytrząsać pięściami a krzyczeć, co ino ślina przyniesła.
— Grozisz! Zacznij ino, zacznij! Niewiniątko, sierota pokrzywdzona… Juści… Dobrze ludzie wiedzą, co wyrabiasz! W całej parafii wiedzą o twoich sprawkach. Nie raz cię już widzieli z wójtem w karczmie, nie dwa! A wtedy, com ci po północku drzwi otwierała, wracałaś z pijatyki, z łajdactwa, pijana byłaś kiej świnia… Do czasu dzban wodę nosi, do czasu… Nie bój się, kto w głośności żyje, o tym cicho mówią! Skończy się twoje panowanie, że ni wójt, ni kowal cię nie obronią, ty… ty!…
Jaże się zakrztusiła z krzyków.