lektory on-line

Przedwiośnie - Stefan Żeromski - Strona 20

— Któż to może wiedzieć, czy się nie powtórzy. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
— Dobrześ to powiedział, panie Czaruś! — westchnął ksiądz. — Ależ mnie wyrżnęło w plecy! A ciebie, Karusia, wyrżnęło?
— Mnie nie wyrżnęło!
— Daliśmy, moje dziecko, nie lada przedstawienie z naszych dessous…
— Och! Jeszcze o tym będą gadać! To jest przecie prostactwo!
— Mnie tam to wcale nie wzrusza, co tłum zobaczy u mnie pod sukienką. Inna rzecz z tobą! — wzdychał wikary z politowaniem.
— Proszę już raz z tym skończyć, bo wysiądę! — syknęła.
— Wysiąść w tej chwili byłoby dosyć trudno. Znowu byś się potknęła. Nic tu przecie złego nie powiedzieliśmy, moje dziecko. Gorzej by było, gdybyśmy milczeli.
— I czego pani tak dalece boleje nad gimnastyczną ewolucją tak dalece naturalną!… Nie rozumiem… — wtrącił Cezary.
— Boleję i koniec! Pan tu przyjechał i jest pan moim porte–malheur!
— O, to źle! Jeżeli tak jest naprawdę, to nie ma co! Trzeba brać nogi za pas!
— Widzisz, widzisz, Karolino, co ty wygadujesz!
— Nic strasznego nie powiedziałam.
— Zakazuję ci mówić rzeczy płynące z guseł ukraińskich, a panu, Czaruś, zakazuję mówić o wyjeździe.
— A któż tu nastaje na wyjazd pana Baryki? — pytała panna wytrzeszczając swe śliczne niebieskie oczy.
Hipolit jechał tuż za wózkiem na Urysiu i widać było, że się rozkoszuje jazdą. Był uśmiechnięty, rozmarzony. Klepał raz w raz ręką kark i kłęby konia, pieszczotliwie gładził jego grzywę. Cezary miał ciągle przed oczyma jego twarz i przeszło mu przez myśl zastanowienie, iż buńczuczy się na tej bryczce, grozi wyjazdem, a naprawdę srogi by to był żal, gdyby trzeba było wyjechać z tej Nawłoci. Jeszcze jej przecie nawet nie zobaczył! Sam tu jakoś zmalał, sprościał, stał się niemal dzieckiem… Wszystko na nowo, jak za dni minionego dzieciństwa, stało się tutaj tak ciekawe, tak niewidziane — niesłychane! Każdy pagórek albo wąwozik, który mijano, był od razu, od spojrzenia jakiści swój, bliźni, nieodłączny, choć jest przecie obcy i nowy. Ciekawość naprawdę paliła, żeby wstać w tej uroczyście wysmarowanej furmance i rozejrzeć się dookoła, zobaczyć, przeniknąć, co też to tam jest dalej, za chudym lasankiem, którego brzegiem biegnie korzenista, mokra droga.
Niewielu mijano przechodniów. Pewien Żydzina z brudnym workiem na plecach nisko się kłaniał panu dziedzicowi, co nie tylko z wojska wrócił, ale — powiadali — wojnę wygrał, samego Trockiego pobił na kwaśne jabłko. Wnet został daleko w tyle.
Ale pobiegły ku niemu myśli Cezarego, który go wciąż miał przed oczyma, gdy inni byli doń tyłem odwróceni. Jakżeby chciał pójść z tym Żydeczkiem i gadać o tajemnicach jego życia, których nie znał, nie widział, tak samo jak nie znał, nie widział tej okolicy porzniętej przez wiejską drogę! Tajemnicę jego życia… O wnętrzu worka, który ów z tak straszną męką na plecach dźwiga. Niesie tam pewno kilka ćwiartek kartofli dla kupy swych dzieci czekających z głodnym utęsknieniem. Znamy to, znamy… Znamy utęsknienie głodowe! Niesie tam może dwa duże bochny kwaśnego, żytniego chleba, który tak diabelnie smakuje, gdy żołądek jest pusty i kiszki puste. Znamy to, znamy… Niesie tam może kradzione jakoweś rzeczy… Niesie tam może kradzione chłopskie buty, które *wydaje* na dziesiątą wieś, żeby ich już do końca świata właściciel nie poznał. Któż jego wie? Kto zbada machinacje wiejskiego Żyda? Tak jest czy owak, dźwiga na sobie ciężar, a dźwigając go pełza po błocie i piasku, szarga się i *flańta* po drogach prastarych ziemi. Szarga się po ziemi i dźwiga na sobie ciężary w tej samej chwili, gdy w samolocie szybującym z Warszawy do Paryża, środkiem obłoków i nad obłokami, wytworna dama podróżująca, dla skrócenia sobie nudnego czasu między stacjami powietrznymi Warszawa–Praga czeska śpi smacznie, ułożywszy się na dnie lotnej kabiny. O nędzo, nędzo biednego brudnego Żyda, któż cię wysłowi!
Bryczka wyminęła dwóch starych chłopów, którzy szli na bosaka z koszykami ręcznymi w ręku. Nogi ich ciapały po zimnych kałużach i miesiły błoto zgęstniałe. Gadali. Gadali zawzięcie, głośno, z wrzaskiem. Bryczka pędząca niewielkie na nich zrobiła wrażenie. Zaledwie na krótką chwileczkę przerwali rozmowę. Ach, jakżeby to było ciekawe — nie! — jakież by to było szczęście wyskoczyć z tej lśniącej, iskrzącej się wolantki, zdjąć buty, ciapać nogami po błocie, wdać się w rozmowę z tamtymi dwoma, radzić po głupiemu nad wydźwignięciem się z utrapienia, urągać na wójta, na pisarza, na panów, na układ świata — pomstować i wykrzykiwać!… Iść z tamtymi dwoma drogą pełną znoju i przeszkód, ziębiącą nogi, kolana, stawy aż do pustego brzucha i utrudzającą kości zestarzałe! Cezary wołał w duszy do wiekowych chłopów, którzy zostawali daleko — daleko na korzenistej drodze:
„Ej, wy, ludzie! Słuchajcie! Ja idę tam razem z wami!”
W rzeczywistości nie szedł, lecz wygodnie, rozkosznie, szybko jechał, mknął przez pastwiska, przylaski, środkiem pól i w opłotkach prowadzących do wiosek.
W pewnym miejscu Jędrek skręcił raptownie i pojazd poniósł się jak wicher miękką drogą ponad rozległymi łąkami. Niebo było pogodne, lecz już blade, śniadością przejęte, jesienne. Nikły błękit przerzynały barwne chmurki pędzone przez rzeźwy wiatr. Uczucie szczęścia, młodości, zdrowia przenikało wszystkich w jednakim niemal stopniu. Każda z osób coś swojego własnego podśpiewywała. Zdawało się, że i koniom szczęście żyły rozsadza. Lecz oto niespodziewanie stanęły. Cezary obejrzał się i zobaczył, że stoją przed jakąś bramą.
— Brama! — zawrzasnął Jędrek takim głosem, że od jego brzmienia powinny się były natychmiast same otworzyć obie wierzeje tej starej i sfatygowanej strażnicy folwarku.
Tymczasem nadbiegł chłopak z konopiastą grzywą, dyszący tak, że tchu nie mógł złapać, i posmarkujący z przerażenia nosem sinym i krostowatym. Konie wbiegły na dziedziniec bezdrożny, zarośnięty więdnącymi chwastami i jeszcze pachnący od ich ostatniego oddechu. Znowu wózek zatrzymał się obok czterech starych lip, tak starych, że się je kochało od pierwszego spojrzenia. Za tymi lipami stał dworek pradawny, z dachem czarnym, mocno powyginanym i schodzącym na ściany modrzewiowe niemal do samej ziemi. Dokoła stały zabudowania folwarczne nowe, z murowanymi słupami, porządne i solidne. Hipolit zeskoczył z konia, ksiądz Anastazy wylazł z bryczki i obadwaj skierowali się ku dworkowi. Na ich spotkanie wyszedł jegomość opalony na kolor razowego chleba, wąsaty, przysadkowaty, typowy pan *okumon*. Cezary zapytał panny Karoliny, czy także wysiądzie i wejdzie do tego domu.
— Nie — odpowiedziała niezdecydowanie. — Tu jest ładny staw. Pójdę nad staw.
— Czy ja mogę pójść z panią?
— Jeżeli pan sobie życzy…
Minęli płoty plecione z jodłowych gałęzi, które opasywały ogrody dokoła dworu, i z górki zeszli nad staw. Stał cichy, rozległy, czysty, pod niebem jesiennym, uroczy w swych sitowiach, tatarakach i pałkach. Daleko, na drugim końcu wodnego rozlewiska, wpływała doń rzeka, szeroka w swym ujściu. Tuż zaraz były parzyste pogródki z szerokich balów, prowadzące poziom wodny na podsięwodne młyńskie koło. Mostek z okrąglaków nad tymi pogródkami ułatwiał przejście z drogi wjazdowej na groblę zarosłą wysoką trawą.
Skoro panna Karolina i Cezary minęli ten mostek, uderzył ich powonienie zapach zwiędłej olszyny i zapach wodnych ziół rosnących poza groblą w wilgotnych wądołach. Stanęli na najwyższym miejscu grobli i przypatrywali się stawowi. Był piękny w swej barwie, rozległości, ciszy. Urok zapomnienia, odosobnienia, bytu poza światem, samotności poza wszystkim uśmiechał się do przybyszów z tej wdzięcznej na wejrzenie, samoswojej wody. W nieruchomej tafli jej odbijały się wysokie olchy ocieniające młyn i dwie ruchome postaci — Karoliny i Cezarego. W zakręcie rzecznym, szerokim ramieniem uchodzącym między żółte sitowia, dwie dzikie kaczki–krzyżówki beztrwożnie przepływały. Cezary został wprost uderzony przez wrażenie, że już to miejsce zna, już je widział niegdyś — że już tu był. Co więcej — dziwnie niesamowity żal ściskał mu serce na widok sennowładztwa tej wody — jakby za tym miejscem tęsknił latami. „Jakimże sposobem to być może? — zadawał sobie pytanie. — Byłoż to niegdyś we śnie, już tak dawno przespanym, że zginął do cna w pamięci?” I oto wtedy przepłynęło przez jego serce dziwaczne a przejmujące boleścią słowo: „sekuła”.
— Ach — westchnął z głębi — prawda… Przypominam sobie… Toż to za takim oto stawem, za własną jakąś „sekułą” moja matka przepłakała swoje życie.
Z podwójną zachłannością objął oczyma tę tutejszą „sekułę” i nie mógł nasycić się jej widokiem. Patrzył na chmurki wielobarwne — czerwone, zwiastujące wiatr, i fioletowe, niosące nowe deszcze jesieni — jak przepływały nad czystą taflą. Zabarwiała się wtedy aż do samego dna, stawała się głęboka, przepaścista, niedosięgniona, pełna tajemnic i otchlistego życia tam w głębi. Gdy chmury pożeglowały nad pola, znowu jesienny kolor nieba spływał na czystą powierzchnię. Młyn czarny turkotał i w jego pobliżu nie można było rozmawiać. Panna i Cezary poszli wzdłuż grobli, prowadząc w głębinie wodnej odbicia swoje, doskonałe i wierne aż do śmieszności.
— Był taki staw u nas, na Ukrainie… — rzekła panna Karolina.
— Doprawdy? Bo znowu ja widzę w tym stawie ulubione miejsce mojej matki. Takie musiało być to jej miejsce ulubione.
— Każdy ma swoje miejsce ulubione w dzieciństwie. To jest ojczyzna duszy.
— Ja nie mam.
— Panu się podoba tutaj, w Polsce?
— Dosyć, choć tutaj nie ma nigdzie nic „godnego widzenia”.
— Nie ma, rzeczywiście nie ma. Tu, wie pan, nie ma rozmachu, przestworu.
— Źle tu pani?
Nasi Partnerzy/Sponsorzy: Wartościowe Virtualmedia strony internetowe, Portal farmeceutyczny najlepszy i polecany portal farmaceutyczny,
Opinie o ośrodkach nauki jazy www.naukaprawojazdy.pl, Sprawdzony email marketing, Alfabud, Najlepsze okna drewniane Warszawa w Warszawie.

Valid XHTML 1.0 Transitional