powodu gęstwiny, przez którą musieli się przedzierać. Zbyszko wziął teraz bobra na plecy,
Jagienka zaś, idąc na przedzie, mówiła:
- Prędko teraz Maćko wyzdrowieje, bo na rany nie masz nad niedźwiedzie sadło do środka, a
bobrowy skrom na wierzch. Za jakie dwie niedziele na koń będzie siadał.
- Dajże mu Boże! - odrzekł Zbyszko. - Czekam też tego jak zbawienia, bo mi nijak od
chorego odjeżdżać, a ciężko mi tu siedzieć.
- Ciężko ci tu siedzieć? - spytała Jagienka. - Czemu to?
- To ci nic Zych nie mówił o Danusi?
- Coś mi tam mówił... Wiem... ona cię nałęczką nakryła... wiem!... Mówił mi także, że
każdy rycerz śluby jakoweś czyni, że będzie swojej paniej służył... Ale powiadał, że to
nic - taka służba... bo poniektóry, choć żeniaty, a też jakowejś pani służy. A ta
Danusia, Zbyszku, to co? - powiadaj!... co ona Danusia?
I przysunąwszy się blisko, podniosła oczy i poczęła patrzeć z wielkim niepokojem w jego
twarz, on zaś, nie zwróciwszy najmniejszej uwagi na jej trwożny głos i spojrzenie, rzekł:
- Pani ci to jest moja, ale i kochanie najmilejsze. Nie mówię ja tego nikomu, ale tobie
powiem jakoby właśnie siostrze, bo się od małego znamy. Poszedłby ja za nią za dziewiątą
rzekę i za dziewiąte morze, do Niemców i do Tatarów, gdyż nie ma takiej drugiej w
caluśkim świecie. Niech stryk w Bogdańcu siedzi, a ja zaś przed się ku niej powędruję...
Co mi ta bez niej Bogdaniec, co statek, co stada, co opatowe bogactwa! Siądę, ot, na koń
i na zamry pojadę, a tak mi dopomóż Bóg, jako że to, com jej ślubował, spełnię, chyba że
wprzódy sam legnę.
- Nie wiedziałam... - odparła głucho Jagienka. Zbyszko zaś począł jej opowiadać, jako się
z Danusią w Tyńcu poznali, jak jej zaraz ślubował, i wszystko, co nastąpiło potem, więc
swoje uwięzienie, ratunek, jaki mu dała Danusia, Ju-randową odmowę, pożegnanie, swoje
tęsknoty i wreszcie radość z tego, że po wyzdrowieniu Maćka będzie mógł jechać do
kochanej dziewczyny, by spełnić, co jej obiecał. Opowiadanie przerwał mu dopiero widok
pachołka z końmi, który czekał na skraju lasu.
Jagienka siadła zaraz na koń i poczęła się żegnać ze Zbyszkiem.
- Niech pachołek jedzie z bobrem za tobą, a ja nawrócę do Zgorzelic.
- A to nie pojedziesz do Bogdańca? Zych tam jest.
- Nie. Tatulo mieli wrócić i mnie kazali.
- No, to Bóg ci zapłać za bobra.
- Z Bogiem...
I po chwili Jagienka została sama. Jadąc przez wrzosy ku domowi, czas jakiś oglądała się
za Zbyszkiem, a gdy znikł wreszcie za drzewami, zakryła oczy dłonią, jakby chroniąc się
od blasku słońca.
Wkrótce jednak spod ręki poczęły jej spływać po policzkach łzy wielkie i padać jedna za
drugą jak groch na siodło i grzywę końską.
Rozdział XV