— Juści, pocieszą się nieco święconym, chudziaki.
— Wyście to z matką nie pojechali? — pytał Jagny wychodzącej.
— A cóż tam po mnie! — wyszła w opłotki spoglądając tęsknie na pola.
— Nowy wełniak ma dzisiaj! — szepnęła z westchnieniem Magda.
— Po matuli, nie poznajecie go to, co? A i korale wszystkie zawiesiła, i bursztyny te wielgachne też po matusi! — pouczała ją Józka żałośnie. — Jeno chustkę na głowie ma swoją…
— Prawda, tylachna szmat ostało po nieboszczkach, to nama ich tknąć nie pozwolili, a jej wszystko oddał, i paraduje se teraz…
— Hale, jeszczech kiejś wyrzekała przed Nastką, co są zleżałe i śmierdzą…
— Żeby jej tak zapachnęło to łajno diabelskie!
— Niech jeno ociec ozdrowieją, zarno upomnę się o korale, pięć sznurków ostało długich kiej bicze i jak groch największy!
Magda się już nie odezwała; westchnąwszy ciężko zaczęła iskać najmłodsze dziecko. Józka się też zaraz poniesła na wieś, Witek pod stajnią majstrował jeszcze cosik kiele kogutka, dzieci zaś baraszkowały razem z pieskami przed gankiem, pod okiem Bylicy, któren czuwał nad nimi kiej kokosz, a Rocho jakby ździebko zadrzemał.
— Skończyliście polne roboty?
— Tyle jeno, że ziemniaki wsadzone i groch posiany.
— U drugich i tyla nie zrobione!
— Zdążą jeszcze; powiedali, co puszczą chłopów na Przewody.
— Któż to taki wiedzący powiadał?
— A różni mówili w kościele! Kozłowa zbiera się iść prosić dziedzica…
— Głupia, dziedzic to ich więzi czy co?
— Bych się wstawił, to może by puścili…
— Wstawiał się już nieraz i nie pomogło…
— Żeby ino chciał, ale nie chce przez złość la Lipiec, mój powiada… — urwała nagle pochylając zmieszaną twarz nad dziecińską głową, trzymaną między kolanami, że Rocho na próżno czekał jakiegoś słowa.
— Kiedyż się tam Kozłowa wybiera? — pytał ciekawie.
— A zaraz po południu iść mają…
— Tyle wskórają, co się przelecą i powietrza innego zachwycą.
Nie odrzekła, gdyż w opłotki skręcał z drogi pan Jacek, dziedziców brat, o którym powiadali, że głupawy był nieco, bo zawżdy ze skrzypkami się nosił, na rozstajach pod figurami grywał i tylko z chłopami przestawał. Szedł przygięty ze skrzypicą pod pachą, z fajeczką w zębach, chudy, wysoki, z żółtą bródką i rozbieganymi oczyma. Rocho wyszedł naprzeciw. Musieli się znać, bo poszli razem nad staw i długo tam siedzieli na kamieniach, cosik cicho poredzając, że już dawno przedzwonili południe, kiej się rozeszli. Rocho wrócił na ganek, ale był jakiś osowiały i markotno patrzał.
— Schuchrało się panisko, że ledwiem go poznał! — ozwał się Bylica.
— Znaliście go? — ściszył głos oglądając się na kowalową.
— Jakżeby… Niemało dokazywał za młodu, niemało… Kat ci był la dzieuch… we Woli ni jednej nie przepuścił… dobrze baczę, w jakie to cuganty jeździł… jak se używał… baczę… — pojękiwał stary.
— Wziął za to ciężką pokutę, ciężką! Toście i najstarsi we wsi, co?
— Jambroży musi być starszy, bo jak ino baczę, on zawdy był stary.
— Sam rozpowiada, co śmierć o nim zapomniała! — wtrąciła kowalowa.
— Kostucha ta o nikim nie zabaczy, jeno tego ostawia se, by lepiej skruszał, bo kwardy, juści… wycygania się, jak może… juści… — jąkał cicho.
Zamilkli na długo.
— Baczę, kiej to w Lipcach wszystkiego piętnastu gospodarzy siedziało — zaczął znowu Bylica wyciągając nieśmiało palce ku tabace Rochowej.
— A teraz siedzi czterdziestu! — podsunął mu tabakierkę.
— I nowe już czekają na działy, urodzi rok czy nie, a naród zawsze jednako plonuje, juści… a ziemi nie przybywa… jeszcze niecoś lat, a zbraknie la wszystkich… — Kichał rzęsiście.
— A bo to już dzisiaj we wsi nie ciasno! — rzekła kowalowa.
— Prawda, a kiej się chłopaki pożenią, to już la ich dzieci nie ostanie i po morgu, juści…
— To we świat iść muszą! — zauważył Rocho.
— Z czym to pójdą? z gołymi pazurami ten wiater zagrabiać?