drutu, aby niedźwiedź nie mógł mu obedrzeć skóry z głowy, wreszcie wziął widły dobrze
okute, dwuzębne, z zadziorami, i topór stalowy, szeroki, na dębowym toporzysku nie tak
krótkim, jakich zażywają cieśle. O wieczornym udoju był już u celu i wybrawszy sobie
dogodne miejsce, przeżegnał się, zasiadł i czekał.
Czerwone promienie zachodzącego słońca świeciły między gałęziami chojarów. Po
wierzchołkach sosen tłukły się wrony, kracząc i łopocąc skrzydłami; gdzieniegdzie kicały
ku wodzie zające, czyniąc szelest po żółciejących jagodziskach i po opadłych liściach;
czasem śmignęła po buczku chybka kuna. W gąszczach odzywał się jeszcze świegot ptaków,
który stopniowo ustawał.
O samym zachodzie nie było w boru spokoju. Przeszło niebawem opodal Zbyszka stadko dzików
z wielkim hałasem i fukaniem, a potem kłusowały łosie długim rzędem, trzymając jeden
drugiemu łeb na ogonie. Suche gałęzie trzeszczały im pod racicami i las aż dudnił, one
atoli, połyskując czerwono w słońcu, dążyły do błota, gdzie im było nocą bezpiecznie i
błogo. Nareszcie zorze rozpaliły się na niebie, od których wierzchołki sosen zdawały się
płonąć jak w ogniu, i z wolna jęło się wszystko uspokajać. Bór szedł spać. Mrok wstawał
od ziemi i podnosił się w górę ku świetlistym zorzom, które też w końcu poczęły omdlewać,
zasępiać się, czernieć i gasnąć.
"Teraz póki się wilki nie odezwą, to będzie cicho" - pomyślał Zbyszko.
Źałował jednak, że nie wziął kuszy, mógłby był bowiem z łatwością położyć dzika lub
łosia. Tymczasem od strony błota dochodziły jeszcze czas jakiś przytłumione odgłosy,
podobne do ciężkiego stękania i poświstywania. Zbyszko spoglądał ku temu błotu z pewną
nieufnością, albowiem chłop Radzik, który mieszkał tu niegdyś w ziemnej chacie, znikł
razem z rodziną, jakby się pod ziemię zapadł. Jedni mówili, że porwali ich zbóje, byli
wszelako ludzie, którzy widzieli później wedle chaty jakieś dziwne ślady ni to ludzkie,
ni zwierzęce - i którzy bardzo kręcili nad tym głowami, a nawet namyślali się, czyby nie
sprowadzić księdza z Krześni, aby tę chałupę poświęcił. Nie przyszło wprawdzie do tego,
bo nie znalazł się nikt, który by chciał tu zamieszkać, i chatę, a raczej glinę na
chruścianych ścianach, rozpłukały z czasem dżdże - miejsce jednakże nie używało odtąd
dobrej sławy. Nie uważał wprawdzie na to Wawrek, bartnik, który tu nocował latem w
szałasie, ale i o tym Wawrku różnie mówiono. Zbyszko, mając widły i topór, nie obawiał
się dzikich zwierząt -myślał natomiast z pewnym niepokojem o siłach nieczystych i rad też
był, gdy owe gwary wreszcie umilkły.
Ostatnie odblaski znikły i uczyniła się noc zupełna. Wiatr ustał, nie było nawet zwykłego
szumu w wierzchołkach sosen. Kiedy niekiedy spadała tu i ówdzie szyszka, wydając na tle
ogólnego milczenia odgłos mocny i donośny, ale zresztą było tak cicho, że Zbyszko słyszał
własny oddech.
W ten sposób przesiedział długi czas, rozmyślając naprzód o niedźwiedziu, który mógł
nadejść, a następnie o Danusi, która z dworem mazowieckim jechała w dalekie strony.
Przypomniał sobie, jak ją chwycił na ręce w chwili rozstania się z księżną i jak jej łzy